czwartek, 11 lipca 2013

Nagość życia. Sezon maczet. Strategia antylop, Jean Hatzfeld

Na "trylogię rwandyjską" Jeana Hatzfelda składają się "Nagość życia", "Sezon maczet" i "Strategia antylop". Wszystkie zostały dostrzeżone i wyróżnione różnymi nagrodami i już po kilku stronach pierwszej z nich wie się, że były to nagrody w pełni zasłużone mimo, że nie należy ona do tych, które można przeczytać jednym tchem. Wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Przedsmak tego co zawiera cykl Hatzfelda można obejrzeć w filmowej "tetralogii rwandyjskiej", na którą składają się "Czasem w kwietniu", "Podać ręką diabłu", "Strzelając do psów" oraz najbardziej znany a jednocześnie chyba najsłabszy "Hotel Rwanda", ale mimo takiego przygotowania, "Nagość życia" i tak wbija w fotel, i chwilami na prawdę trzeba się przemóc by kontynuować lekturę.


To książka porażająca, która zawiera relacje kilkunastu ocalałych, dzieci, kobiet i mężczyzn, młodych i starych. Szokujące jest to, że prześladowcami i mordercami byli często ludzie, których ofiary znały a narzędziem zbrodni nie był cyklon B, czy kula karabinowa ale maczeta i pałka. Zdumienie budzi fakt, że we wspomnieniach, "polowania" na Tutsi określane są mianem "pracy". Z dnia na dzień sąsiedzi, zwykli ludzie, stali się zabójcami, wychodzącymi co rano z domu mordować ludzi zamiast do pracy na pole. I nie był to chwilowy impuls lecz krwawe pasmo poszukiwań ofiar przez trzy miesiące, w czasie których świat nie kiwnął palcem wiedząc o tych masakrach.

Wstrząsające są opisy morderstw ale tym co robi nie mniejsze wrażenie, to przejmujący smutek jaki przebija z opowieści ocalałych, smutek wypływający z wszechogarniającego, dojmującego poczucia pustki i osamotnienia. Świadomość tego, że z jakichś niezrozumiałych powodów dotychczasowy świat zawalił się i nic już nigdy nie będzie takie same. "Natknąłem się na dwójkę dzieci siedzących w kącie domu. Siedziały cicho jak myszy, kazałem im wyjść, wstały, chciały pokazać, że są grzeczne. (...) miałem od niedawna prawo do karabinu. (...), nie mając żadnych konkretnych planów, chciałem go wypróbować. Ustawiłem dwójkę dzieci dwadzieścia metrów dalej, przystanąłem, dwa razy strzeliłem im w plecy. Pierwszy raz w życiu używałem karabinu, (...). To było dla mnie ciekawe, zobaczyć, jak dzieci upadają bezgłośnie. To wyglądało nawet dość zabawnie."


Jak się okazało, dzieci i tak miały "szczęście", że nie zginęły od ciosów maczet albo pałek nabijanych gwoździami. Hatzfeld, jak sam pisze, długo zastanawiał się nas sensem rozmów z Hutu uczestniczących w ludobójstwie Tutsi w napisania na tej podstawie "Sezonu maczet". Niezależnie od wstrętu jaki miał do kontaktów z wielokrotnymi mordercami, poddał w wątpliwość, co do istoty, w ogóle potrzebę przedstawienia ich punktu widzenia a jednocześnie wskazywał na konieczność zachowania dużej rezerwy do ich wersji wydarzeń. Czytelnik, już takiej konieczności nie ma, bo Hatzfeld już za niego starał się odsączyć prawdę od kłamstwa, czasami tylko wspominając, z jakimi trudnościami miał przy tym do czynienia.

Nie bardzo rozumiałem zastrzeżenia i obawy przed przedstawieniem światu tej wersji wydarzeń, zwłaszcza, że miałem przed oczyma przykład Franza Suchomela z "Shoah", w każdym razie, moim zdaniem, autor nie powinien żałować, że podjął się tego zadania.

Opowieści morderców zaskakują swoją beznamiętnością, mówiąc o codziennej "pracy", nikt z Hutu nie oszalał widząc dantejskie sceny jakie rozgrywały się na polach, w lasach, na ulicach, w kościołach - karą jest dla nich ucieczka do Kongo i pobyt w więzieniu. Są rozżaleni! Nie żałują tego co zrobili a tego co przez to utracili - możliwości codziennego jedzenia i picia do syta, odebrania skradzionej własności. Brak w nich kompletnie zrozumienia, że to co ich spotyka jest konsekwencją ich wcześniejszych czynów. Wreszcie oczekiwanie przebaczenia - i niezrozumienie, że mogą go nigdy nie otrzymać bo odsiedzenie kary w więzieniu jest tylko odpłatą za ich czyny (dyskusyjne czy proporcjonalną i sprawiedliwą do ich przewin) i nie ma nic wspólnego z wybaczeniem krzywd przez ofiary.

"Sezon maczet" znacznie bardziej kojarzy mi się z Holocaustem, niż część pierwsza. Co prawda Hatzfeld zauważa, że intensywność ludobójstwa w Rwandzie przekroczyła to co robili Niemcy ale nie chodzi tu o licytowanie się w statystykach. To co uderza, to pojawiające się znacznie wcześniej sygnały alarmowe zapowiadające masakry, ignorowanie ich przez samych Tutsi, brak oporu z ich strony, zarówno jeśli chodzi jednostki, jak i zbiorowość oraz poszukiwanie ratunku jedynie w ucieczce i ukryciu. Kończyłem czytać "Sezon maczet" zmęczony psychicznie bo nie jest to lektura, która uchodziłaby "bezkarnie".
Do "Strategii antylop" zabierałem się dwukrotnie - może miałem przesyt po dwóch pierwszych częściach a może niż intelektualny niż. Zresztą, co Hatzfeld mógł jeszcze ciekawego napisać na temat tego co rozgrywało się w Rwandzie w 1994 r.? 


Tymczasem okazuje się, że mógł ... a przedstawił życie niedoszłych ofiar i morderców "po", ponad dziesięć lat po masakrach. Książka poprzedzona jest wstępem Olgi Stanisławskiej utrzymanym w postkolonialnej manierze, którego clou sprowadza się do tego, że podłożem zła w Afryce jest "biały" bo albo zaszczepił je w "czarnych" albo też przypatrywał się obojętnie gdy zło doszło do głosu i wzajemnie się wyrzynali.

Choć takie tłumaczenie rzeczywistości może jest wygodne i proste, bo pozwala odium winy zrzucić na kogoś innego, to w niczym tak na prawdę tej rzeczywistości nie tłumaczy. To nie "biali" stworzyli różnice pomiędzy Tutsi i Hutu, one zostały tylko przez "białych" opisane. Ich świadomość istnienia żyła i była cały czas obecna, widzi to także rozmówca Hatzfelda, gdy mówi "(...) byliśmy dumni, że jesteśmy Tutsi gdyż to oznaczało szlachectwo, umiarkowanie, pewną wyższość", a nie jest to głos odosobniony. Dopatrywałbym się bardziej prozaicznych przyczyn ludobójstwa - "Źródłem tego wszystkiego jest chciwość. Biali mówią o biedzie, zniechęceniu czy niewiedzy, ale to właśnie chciwość. Kiedy Hutu zabijali Tutsi, nie wydawali się biedni, zniechęceni czy nieświadomi. Bali się inkontanyich ale ponad wszystko żywili wielkie nadzieje, że opanują kraj, ogołocą pola Tutsich i zjedzą ich krowy." "Białych" nie było w Rwandzie już ponad 30 lat "(...) to sami Rwandyjczycy chwycili za maczety, żeby się pozbyć innych Rwandyjczyków, ani jeden biały nie podniósł maczety". Ale nie o polemikę z interpretacją postkolonialną mi chodzi zwłaszcza, że to jałowe intelektualnie zajęcia, tak jak udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.

Moją uwagę, tym razem zwrócił problem braku oporu ze strony ofiar, choć pojawia się on również i wcześniej, to dopiero tu został, mam wrażenie, mocniej zaakcentowany. Widać wśród nich tylko dwie postawy - ucieczkę albo bierne poddanie się i czekanie na śmierć a przecież byli takimi samymi rolnikami jak Hutu - w żadnej z trzech części "trylogii rwandyjskiej" nie znalazłem opisu przypadku, w którym Tutsi stanął do walki w obronie swojej rodziny i siebie, a przecież też mieli maczety a niektórzy z nich służyli wcześniej w armii. Tylko po części można to chyba wytłumaczyć beznadziejnością oporu, bo wszak są sytuacje, gdzie mimo beznadziejności człowiek jednak podejmuje walkę. Raczej była to kwestia - "nas to nie dotyczy" - "Myśleliśmy, że to tylko ludzie umieszczeni na liście mają umrzeć, bogaci i wpływowi, że w dwa, trzy dni wytną wszystkich ważnych z rodzinami i będzie można zejść". Coś podobnego zapamiętałem z "Dzienników" Klemperera - jakby zaskoczenie, że antysemityzm dotyczyć może także Żydów niemieckich a nie tylko tych ze Wschodu, bo przecież ci pierwsi są na wyższym poziomie i ten brak poczucia wspólnoty losów w obliczu Zagłady uderzył mnie także w życiu getta warszawskiego.

"Strategia antylop" nie napawa optymizmem, zresztą dwie wcześniejsze książki Hatzfelda także nie. Z jednej i z drugiej strony widać niezrozumienie sytuacji. Ze strony Hutu jest ono kuriozalne, bo przemawia przez nich gorycz i złość z powodu utraty swojej osobistej pozycji i majątku, Tutsi z kolei nie mogą zrozumieć, dlaczego mordercy żyją wśród nich i nie mają ani poczucia winy ani też nie wykazują skruchy. Mimo tego starają się jakoś normalnie, w końcu "każdy może się zmienić, my także. To nie wstyd się zmieniać, jeśli nie zapomni się o bliskich, o tym, jak umarli. Przewiny Hutu stają się mniej poważne, kiedy los nam sprzyja. Gdy ktoś odnajdzie krowy, zbierze obfite plony, odnajdzie męża i patrzy, jak jego dzieci rosną, czuje, że nieszczęścia odchodzą, wspomnienia tak bardzo nie dokuczają. Ale gdy sześćdziesięcioletnia matka, która nie ma już dzieci, musi sama chodzić czerpać wodę, lepiej nie wymawiać przy niej słowa pojednanie."

29 komentarzy:

  1. Historię ludobójstwa w Rwandzie poznałam bliżej za sprawą książki Tochmana "Dzisiaj narysujemy śmierć", później sięgnęłam po "Sezon maczet" Hatzfelda. W obu przypadkach byłam wstrząśnięta okrucieństwem, brutalnością, cierpieniem, bezsilnością, a w "Sezonie..." zwłaszcza postawą morderców, którzy nie rozumieją, że wyrządzili zło i mają pretensje, że muszą siedzieć w więzieniu. Teraz muszę przeczytać "Strategię antylop", aby to jakoś domknąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O książce Tochmana usłyszałem już po przeczytaniu Hatzfelda gdy miałem już przesyt tej tematyki. Mimo, że słyszałem wyłącznie pozytywne opinie jakoś nie mogę się złamać, żeby ją przeczytać - pewnie dlatego, że niczego miłego się tam nie spodziewam. Patrząc na całą "trylogię" łącznie, mam wrażenie, że Hatzefeld jest trochę przegadany z racji powtarzania się wątków, choć może z drugiej strony gdyby to wszystko było podane w skondensowanej formie to mogłaby to być lektura nie do zniesienia.

      Usuń
    2. Faktycznie książka Tochmana ciężka do przyjęcia i przetrawienia, ale jedynie ze względu na temat, bo bardzo dobrze napisana. Jeżeli chodzi o lekturę o tych wydarzeniach, także mam "blokadę" na dalsze czytanie, bo tego nie można przyjąć tak "z biegu".

      Usuń
    3. Ja też tylko tematykę miałem na myśli, bo tak jak wspominałem słyszałem bardzo dobre opinie - wyłącznie, ale latem, przy tej pogodzie, tego rodzaju książka to "taki sobie" pomysł :-).

      Usuń
  2. Nie dałabym rady czytać. Filmy dwa z wymienionych oglądałam.
    Coś w tym jest, że jedna nacja wycina drugą w pień, gdyż uważa się za lepszą, wyżej stojąca i te niżej stojącą w ich hierarchii wartości nie uważa za istoty ludzkie.
    A jeżeli chodzi o Żydów w czasie wojny to wystarczy spojrzeć na stosunek amerykańskich do europejskich. Też nie pomagali a nawet wręcz odwracali się od nich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektóre fragmenty są na prawdę mocne, z czasem jednak, jakkolwiek by to nie brzmiało "idzie przywyknąć" może też dlatego, że już wie się czego należy się spodziewać i pierwsze wrażenia ma się za sobą.

      Dla mnie było szokiem, że akceptowano śmierć bliźnich, traktując ją nie tylko jako coś normalnego ale pędząc w takich okolicznościach rozrywkowe życie i robiąc "geszefty" także na ludzkim nieszczęściu w sytuacji kiedy Żydzi "jechali na tym samym wózku".

      Usuń
    2. O?! czyżbyśmy się zgadzali? :-)

      Usuń
  3. Po Tochmanie (bardzo Ci polecam na kiedyś) nie mam siły - a przynajmniej nie teraz. Ale dzięki za wnikliwą recenzję - wiem, czego się spodziewać. Bo chcę to przeczytać...

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzę, że Tochman zbliża się do mnie nieuchronnie - ale i tak musi poczekać aż się skończą wakacje.

      Usuń
  4. Owszem, to nie biali stworzyli różnice między Hutu a Tutsi, ale to oni skonstruowali mit o wyższości jednej grupy nad drugą (Niemcy), podsycali konflikty między nimi (Belgowie) oraz wyszkolili i uzbroili Gwardię Prezydencką (Francuzi).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z opinii Jana Czekanowskiego, który był na tamtych terenach w latach 1909-10 wynikało, że Niemcy stworzyli na terenach obecnej Rwandy raczej rodzaj rezerwatu, niespecjalnie mieszając się w stosunki miejscowe. Nawet jeśli tworzyli mit (a byli tam niecałe 40 lat i ich ekspansywności na terenie Rwandy nie da się porównać z zachowaniem Belgów czy Brytyjczyków) to i tak musiał on paść na podatny grunt. W 1994 r. od ponad 30 lat Rwanda nie była już kolonią belgijską, a to co opisuje Hatzfeld to "wyczyny" zwykłych, prostych ludzi a nie wyszkolonych jednostek, choć te też nie stroniły od nich. Nie da się zatrzeć faktu, że to czarni mordowali czarnych i nie potrzebowali do tego żadnych białych.

      Usuń
    2. O, faktycznie, Niemcy nie mieszali się w sprawy Ruandy. Woleli się skupić na eksterminacji ludu Herero…

      Jasne, że rasistowskie teorie padły na podatny grunt. Zwłaszcza, że z pomocą etnologów, którzy mierzyli czaszki i inne zewnętrzne cechy, Belgowie zadecydowali, kto miał rządzić, a kto być poddanym. A że taka polityka doprowadziła w latach 50. i 60. do wybuchu wojen domowych, to oczywiście nie ich wina i nie miała żadnego wpływu na to co się działo 30 lat później.

      Oczywiście biali nie byli potrzebni, żeby dokonać rzezi. Oni tylko dali pieniądze np. na zakup nowiutkich maczet z Chin. (Szacuje się, że na dostawy broni poszło 100 mln dolarów. Brał w tym udział sam Butrus Ghali, ówczesny sekretarz generalny ONZ http://www.guardian.co.uk/world/2000/sep/03/unitednations1)

      Można temu wszystkiemu zaprzeczać i traktować jako postkolonialny bełkot. Moim zdaniem to jest jeszcze wygodniejsze i prostsze.

      Usuń
    3. Doroto, chyba trochę zboczyłaś z tematu - mówimy przecież o tym, kto mordował Tutsi w Rwandzie w 1994 r. a nie o tym, że Niemcy mordowali Herero (czemu przecież nie przeczę - pisałem tylko o innej ich polityce na terenie Rwandy), zresztą przy pomocy innych, wrogich im plemion, tyle że w niczym to nie zmienia faktu, że Niemcy musieli wynieść się z Rwandy już w okresie I wojny światowej a wcześniej nie byli tam zbyt liczni i nie prowadzili działalności kolonialnej w takim wymiarze jak Brytyjczycy, Francuzi czy Belgowie.

      Co do haniebnej postawy Ghali i ONZ w czasie masakr - pełna zgoda, nawiasem mówiąc ich "akty ludobójstwa" w Rwandzie przypominają mi "czystkę etniczną o znamionach ludobójstwa" na Wołyniu.

      Ale nie stanowi to żadnego usprawiedliwienia dla morderców, można oczywiście sprowadzić Hutu do roli zindoktrynowanych prymitywnych marionetek, pozbawionych zdolności myślenia - moim zdaniem, tacy nie są - urządzając dzień w dzień przez trzy miesiące w godzinach pracy polowania na swoich sąsiadów, ludzi których dobrze znali nie mogą zasłaniać się złymi białymi siedzącymi w Nowym Jorku, Brukseli albo Paryżu.

      Usuń
    4. Jeśli chodzi o to, w jaki sposób miejscowi wykorzystali do swoich celów, to co dostali od białych, to ten temat próbuje zgłębić Lukas Bärfuss w swoich "Stu dniach". Specjalistą od kolonializmu czy Afryki jako takiej, nie jestem, ale książka wydała mi się w porządku. Na Hatzfelda i Tochmana na razie brak mi sił :(

      Usuń
    5. Także nie jestem specjalistą od kolonializmu, Afryki etc. ale obciążanie białych za zbrodnie dokonane przez czarnych nie przekonuje mnie. Podobnie jak nie przekonują mnie próby "rozcieńczania" np. zbrodni w Jedwabnem "inspiracją Niemców" a pogromu w Kielcach "prowokacją bezpieki" to wygodna zasłona ale zakłada, że ci którzy dokonywali morderstw nie byli zdolni do samodzielnego myślenia i odróżnienia dobra od zła. Jakoś trudno mi w to uwierzyć.

      Usuń
    6. Nie twierdzę, że Hutu zostani pozbawieni zdolności myślenia przez złych białych. Motorem ich działań była przede wszystkim nienawiść i chęć odwetu za lata ciemiężenia. A że przy okazji niektóre kraje zachodnie miały w tym partykularne interesy, skutek był o wiele gorszy. Poza tym nie wydaje mi się, aby ktokolwiek z dnia na dzień mógł stać się mordercą, dżihadystą czy antysemitą.
      Dla mnie ta kwestia nie jest po prostu tak (nomen omen) czarno-biała, jak się ją czasami przedstawia:)

      Usuń
    7. To chyba jednak tak bardzo nie różnimy się, jakby to się mogło wydawać na początku, z tym że jeśli chodzi o odpowiedzialność białych, położyłbym jednak główny akcent na tolerowanie ludobójstwa i bezczynność niż na przyczynienie się do niego.

      Usuń
  5. U mnie samo czytanie opisów jest bolesne. Z powodu przerostu empatii nie czuję się na siłach aby wgłębić się w opisywane lektury :( Zwłaszcza jak facet pisze że chwilami jest ciężko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest ciężko, podtrzymuję ... ale to i tak jeszcze nic w porównaniu z "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety". Ale od czasu do czasu warto się przełamać dla takich książek.

      Usuń
  6. Bardzo ciekawy i skomplikowany temat. Nie będący niestety niczym nowym w historii. Bardzo pomocne w zrozumieniu pewnych mechanizmów tych zjawisk są książki Zimbardo Efekt Lucyfera i Paradoks czasu, choć ta ostatnia mniej bezpośrednio. Hatzfelda na razie nie czytałem, i chyba nieprędko się wezmę. Ale jak już przeczytam zaplanowane, kto wie? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O eksperymencie Zimbardo słyszałem ale podchodzę do niego ze sporą dozą nieufności :-)

      Usuń
    2. O którym eksperymencie? Było ich wiele ;) I nie tylko o swoich on pisze ;)

      Usuń
    3. Pewnie tym najbardziej znanym :-), w którym podzielił uczestników na więźniów i strażników.

      Usuń
    4. Sęk w tym, że SEW jest tylko jednym z wielu eksperymentów i badań, które w połączeniu z teorią i obserwacjami "z natury" (m.in właśnie z maczetowej Afryki), tworzą spójną całość. Na tyle spójną, że mnie, którym jako umysł ścisły traktował większość psychologów za brakujące ogniwo między szamanem a lekarzem, urzekła niczym najpiękniejsze elementy nauk ścisłych :) Zapraszam do lektury http://andrew-vysotsky.blogspot.com/2013/05/efekt-lucyfera-czesc-pierwsza.html i oczywiście do samej książki.

      Usuń
    5. Zajrzałem - robi wrażenie. Swój kontakt z psychologią skończyłem już wieki temu na "Wywieraniu wpływu na ludzi" Cialdiniego a to widzę przynajmniej ze dwa razy grubsze tomisko - tytuł odnotowuję ale w czasie wakacji jest bez szans :-)

      Usuń
  7. Nie napieram :) Szybko czytać się tego nie da, jeśli ma to mieć sens. Ja poświęciłem 10x tyle czasu, co na powieść o tej samej objętości, choć i beletrystykę czytam uważnie. Teraz delektuję się Paradoksem czasu i jest podobnie. A co do Cialdiniego, to mam zamiar kiedyś w przyszłości też go wypróbować, choć to całkiem inna tematyka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wakacje nie sprzyjają wysiłkowi umysłowemu, przynajmniej w moim przypadku :-) a nawet jeśli książka jest przystępnie napisana, to z tego co pisałeś u siebie na blogu, wynika że by była z jej lektury jakaś wartość dodana to trzeba jednak poświęcić jej trochę czasu.

      Z Cialdinim jest znacznie prostsza sprawa - ktoś o pewnym doświadczeniu życiowym, większość przypadków o których on pisze, doświadczył - Cialdini w gruncie rzeczy pełni rolę prestigitatora, który zdradza tajemnice sztuczek - no i czyta się bardzo dobrze.

      Usuń