piątek, 18 września 2015

Bostończycy, Henry James

Chwała wydawnictwu Prószyński i S-ka, że podjął się "orki na ugorze" wydając twórczość najwybitniejszego, obok Conrada, angielskiego powieściopisarza przełomu XIX i XX wieku Henry'ego Jamesa (złośliwi nie omieszkają zauważyć, że pierwszy z nich był Polakiem, a drugi Amerykaninem). O ile Conrad jest rozpoznawalny, choć jednocześnie został "zesłany" za sprawą szkolnych lektur na półkę z klasyką (czytaj: nudą), to drugi znany raczej tylko tym, którzy interesują się literaturą par excellance. To zaskakujące, bo przecież jego utwory biją rekordy popularności jako podstawy scenariuszy filmowych by przypomnieć chociażby "Portret damy", "Miłość i śmierć w Wenecji", "Plac Waszyngtona", "W kleszczach lęku" czy "Bostończyków", co przecież o czymś świadczy.


I rzeczywiście, twórczość Jamesa to klasa. Jeśli jeszcze porównuje się ją z powieściami obyczajowymi Sienkiewicza, zmarłego podobnie jak on w 1916 roku, to widać przepaść dzielącą literaturę polską od światowej, ciekawie też mogłoby wypaść porównanie Prusa i Jamesa, zwłaszcza że "Emancypantki" i "Bostończycy" dotykają zbliżonej problematyki, choć w przypadku Prusa jest ona zarysowana znacznie grubszą, karykaturalną kreską. Ale moim zdaniem to nie stosunek Jamesa do ruchu emancypacyjnego, do którego podchodził, mówiąc oględnie, sceptycznie, jest w "Bostończykach" najważniejszy.

Owszem trudno tej kwestii nie zauważyć, stanowi ona bowiem tło dla zasadniczego problemu. James przedstawia emancypantki jako zbiorowisko dziwaczek - dla jednych wyzwolenie kobiet jest ideą, która pozwala zapełnić pustkę w życiu, dla innych jest czymś co pozwala zrealizować osobiste ambicje i równie dobrze mogłoby być zastąpione czym innym, byleby tylko dawało to widoki na popularność. Zasadniczym, by nie powiedzieć jedynym, efektem działalności pań walczących o równouprawnienie swojej płci są zebrania, z których nic nie wynika ale które za to dają wrażanie aktywności, a tam gdzie działalność kobiet niesie za sobą wymierne efekty niewiele ma to wspólnego z emancypacją bardziej natomiast jest przejawem indywidualnej wrażliwości. 

Moim zdaniem, "Bostończycy" są jednak przede wszystkim powieścią o walce o rząd dusz, której przedmiotem jest młoda dziewczyna Verena Tarrant, o której względy z jednej strony ubiega się mizoandryczna, zamożna entuzjastka Olive Chancellor nie tyle chyba nawet emancypacji co matriarchatu, z drugiej zaś strony, prawnik z Południa, Basil Ransom, konserwatysta jak na zubożałego posiadacza ziemskiego z Mississippi przystało. W tle są rodzice dziewczyny, dla których dar elokwencji córki i fascynacja jej osobą przez Olive jest towarem na sprzedaż i przepustką do realizacji ich własnych marzeń oraz siostra mentorki usiłująca wyjść za mąż za Basila, która podobnie jak i inne panie, wbrew temu co same twierdzą, udowadnia, że kobiety wcale nie są tylko bierną, uciemiężoną przez mężczyzn płcią i to do nich należy inicjatywa w kształtowaniu własnego życia. 

Powieść Henry'ego Jamesa jest amerykańską wersją "Ślubów panieńskich", jednak wcale nie o komediowym zabarwieniu, choć powieść nie jest pozbawiona dowcipu doprawionego szczyptą sarkazmu. Jakoś nieśmiesznie wygląda próba urobienia naiwnej i ciekawej świata dziewczyny, przypominającej trochę Pansy Osmond z "Portretu damy", przez mizoandryczkę wykorzystującą swoją pozycję społeczną by poddać dziewczynę praniu mózgu i zrobić z niej tubę poglądów, które jej zaszczepia. To już nie jest dziwactwo kogoś, kto pustkę w życiu zapełniła sobie realizacją idee fixe, to już jednostka chorobowa. Co gorsza, choć na pierwszy rzut oka Olive wydaje się w tym swoim ideologicznym zacietrzewieniu bezinteresowna, co mogłoby w jakimś stopniu "odkupić" jej histeryczny fanatyzm, to z czasem zaczyna nabierać się co do tego wątpliwości, czy czasami za fasadą oddania się sprawie kobiecej nie kryje się coś bardziej osobistego, miłość połączona z pragnieniem rozgłosu? 

A co z obiektem starań - Vereną, czy jej poddanie się Olive nie wynika w gruncie rzeczy z oportunizmu i głupoty, czy dziewczyna nie jest typem "słodkiej idiotki", pragnącej zdobyć przepustkę do lepszego świata i tylko przypadek sprawia, że głosi hasła emancypacji? Trudno oprzeć się wrażeniu, że w gruncie rzeczy mogłaby być głosicielką każdej idei, o ile tylko jej mentorka dysponowała odpowiednimi argumentami i to nie tylko merytorycznymi, które wypełniłyby pustą głowę Vereny. 

Nikt u Jamesa nie jest jednowymiarowy i na tym polega m. in. zaleta jego powieści, bo dzięki temu stosunek do bohaterów "Bostończyków" ewoluuje. Nawet postacie, które budzą sympatię nie są pozbawione wad, może z wyjątkiem panny Birdseye i doktor Prance i nawet Basilowi, głównemu bohaterowi, daleko jest do ideału. Można zrozumieć jego "rezerwę" w stosunku do emancypacji kobiet biorąc pod uwagę komunały, które na ten temat wysłuchiwał. Nie zmienia to jednak faktu, że staje się w irytujący, gdy w stosunku do Vereny i poglądów, które ona głosi potrafi zdobyć się jedynie na szyderstwo. Jak na człowieka zakochanego, który umie tylko "wyśmiać i wyszydzić" opinie dziewczyny, którą kocha, niewiele w tym z postawy dżentelmena z Południa. No i rzecz podstawowa - dlaczego kocha Verenę? Skoro głoszone przez nią poglądy uważa za głupie, pozostaje jej uroda - i nie jest to żadna tajemnica ale tym samym, oznacza to, że kocha tak na prawdę lalkę, której osobowość nie ma znaczenia, a właściwie ma o tyle, o ile da się ona urobić według jego oczekiwań. W gruncie rzeczy więc trafił swój na swego, bo przecież i Verena nie kocha Basila za jego bogate wnętrze. Cóż - nie wiadomo, czy będę mieli mądre dzieci, ale na pewno będą one piękne... 

18 komentarzy:

  1. Podoba mi się styl Jamesa - elegancki, raczej oszczędny, a jednocześnie za każdym razem kreujący złożone postaci i obraz świata, od którego nie sposób się oderwać. "Bostończyków" muszę przeczytać, uwielbiam portrety socjety z dawnych lat. Literatura to najlepszy dowód, że czas czasem niewiele (nic?) nie zmienia.
    Niedawno ukazało się nowe tłumaczenie "W kleszczach lęku" autorstwa Jacka Dehnela. Jestem bardzo ciekawa, czy nowy przekład stworzył - być może - całkiem inną powieść? (Tytuł też zmieniony - "Dokręcanie śruby").

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też zauważyłem przekład Dehnela ale jakoś ten tytuł "Dokręcanie śruby" brzmi w porównaniu z tłumaczeniem Pospieszały mało zgrabnie, choć trzyma się oryginału. Pewnie w chwili szaleństwa zdecyduję się na obie wersje :-).
      Lata temu przeczytałem "Ambasadorów", z których nic już nie pamiętam, no i "Portret damy" niedawno sobie przypomniałem ale to wiadomo - lektura obowiązkowa :-)

      Usuń
    2. To samo mam w planach: odświeżyć wersję poprzednią i zaraz potem - nowy przekład.
      Do "Portretu damy" dorzuciłabym jeszcze "Dom na placu Waszyngtona". To moje ulubione.

      Usuń
    3. Z "Domem na placu Waszyngtona" też jestem w rozkroku i nie wiem na co się zdecydować na stary przekład Skroczyńskiej czy nowy Kopeć-Umiastowskiej, James miałby temat do używania :-)

      Usuń
    4. "W kleszczach lęku" to chyba taki wypadek przy pracy Jamesa i nie mogłabym tej książki z czystym sumieniem polecać... ale informacja o przekładzie Dehnela bardzo mnie zaciekawiła. Może w jego przekładzie ta powieść zyskuje? I właśnie - może to będzie całkiem inna powieść. Kusi mnie, żeby to sprawdzić.

      "Bostończycy" jeszcze przede mną, choć książkę kupiłam ponad rok temu. Na razie znam tylko ekranizację Ivory'ego, ale też pamiętam jak przez mgłę. Czy panna Tarrant nie była przypadkiem medium spirytystycznym?

      Usuń
    5. U Jamesa, jej ojciec się tym parał przy pomocy swej żony a matki Vereny.
      "Bostończyków" polecam - na pewno nie pozostawią Cię obojętną :-) bo to jawna seksistowska prowokacja :-)

      Usuń
  2. Też mi się wydaje, że w powieści James nie atakuje samego ruchu ani nawet nie wykazuje takiej niechęci do kobiet, jaką mu się przypisuje. Rzeczywiście szeroko pokazuje mechanizm manipulacji dziewczyną i szum wokół emancypacji, ale dla kontrastu (pozornie marginalnie) pokazana jest postać doktor Prance, wobec której nie pozwala sobie nawet przez moment na cyniczny ton.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale też doktor Prance wcale za feminizmem się nie opowiada, ale Basil (zakładając, że jest porte-parole Jamesa jeśli chodzi o stosunek do emancypacji) z szacunkiem podchodzi także i do panny Birdseye, która chodzi w glorii pionierki emancypacji. Wydaje mi się, że w dużej mierze postawa Basila wynika nie tyle ze sprzeciwu wobec równouprawnienia ile ze sprzeciwu wobec haseł jakimi się go propaguje.

      Usuń
  3. Ogromnie się wstydzę, bo Henry James to wciąż dla mnie jedynie "W kleszczach lęku" i opowiadania pomniejsze, a "Bostończycy", czy "Portret Damy" (widziałam jedynie ekranizację) dopiero przede mną. Ale przynajmniej mam coś pięknego do nadrobienia, bo z tego co zdążyłam się zorientować - Henry James pięknie kreuje atmosferę :)
    P.S. Wyżej zauważyłam dyskusję o "Dokręcaniu śruby" Dehnela i ten zmieniony tytuł został zainspirowany esejem Marii Janion o powieści Jamesa z "Żyjąc tracimy życie", w którym podała jedną z naprawdę intrygujących interpretacji i zaznaczyła, że w tym wypadku tytuł "Dokręcanie śruby" byłby bardziej na miejscu" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od czasu "Portretu damy" jestem pod wrażeniem Jamesa choć "W kleszczach lęku" ciągle jeszcze w poczekalni.
      Janion nie była zbyt odkrywcza, eufemistycznie mówiąc, jeśli chodzi o tłumaczenie bo tytuł oryginału to "The Turn of the Screw", więc Dehnel poszedł po najmniejszej linii oporu, że tak powiem :-).

      Usuń
  4. Niestety znam tylko niektóre z ekranizacji prozy Jamesa, ale pięknie kusisz "Bostończykami". :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żałuj, żałuj :-) film chyba nawet zdobył jakąś nagrodę chociaż obsadzenie Vanessy Redgrave w roli Olive było bardzo ryzykownym zagraniem.

      Usuń
  5. uwielbiam James'a i miałam cichą nadzieję, że znajdziesz w bostończykach jakieś uchybienia (mam jego zbiór opowiadań z których chyba tylko Plac Waszyngtona jest naprawdę świetny, reszta mnie rozczarowała) i liczyłam ze jakoś odroczysz w czasie moja ogromną chrapkę na kolejne tomy, a Ty jak na przekór ...
    zanim zabrałam sie za HJ przeczytałam Mistrza C Toibina - pewnie znasz i juz wtedy zapałałam miłoscią wielką do pisarza. I niemal każda lektura w tym uczuciu mnie utwierdza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, że masz na myśli "Opowiadania nowojorskie"? Nie lubię krótkich form i żadnych opowiadań Jamesa nie czytałem ale dla "Domu na placu Waszyngtona" zrobię jeden z licznych wyjątków :-).
      PS.
      Toibina nie tylko nie znam i nie czytałem ale nawet o nim nie słyszałem, co zresztą nie jest takie dziwne, bo jak stwierdziła jedna z moich znajomych, zresztą złośliwie, nie czytam książek, które ukazały się po 1960 roku :-)

      Usuń
    2. Dom na placu Waszyngtona to właściwie nie opowiadanie, tylko powieść - przynajmniej ja czytałam ten utwór jako powieść wydaną w serii KIK. I oceniłam najwyżej, jak tylko można. Świetna rzecz, szczerze polecam :)

      Usuń
    3. Już czeka w kolejce :-)

      Usuń
  6. Czytałam opowiadania Jamesa (również wydany przez Prószyńskich zbiór "Daisy Miller i inne opowiadania") i byłam pod ogromnym wrażeniem stylu autora a także jego obserwacji dotyczących ówczesnego społeczeństwa. "Bostończycy" są jeszcze przede mną, a Twoja recenzja niewątpliwie skłania do tego, by sięgnąć po tę powieść jak najszybciej :)

    OdpowiedzUsuń