piątek, 9 maja 2014

Pod wulkanem, Malcolm Lowry

"Pod wulkanem" to jedna z tych książek, które wywołują efekt "wow!",  należąca do tej samej kategorii co "Ulisses", "Czarodziejska góra" czy "Bracia Karamazow", i którą kiedyś ktoś, kto pretendował do miana inteligenta musiał znać przynajmniej z tytułu, od czego, jak wiadomo, do lektury jeszcze i tak daleka droga. Dzisiaj gdy inteligencję wypiera tzw. klasa średnia (nomen omen) podejrzewam, że książkę co raz mniej osób kojarzy, bo kto w końcu ma dzisiaj czas by wczytywać się w "tajnie duszy" jakiegoś przegranego faceta, mieszkającego gdzieś na drugim końcu świata, w mieście, którego nazwy nie da się nawet normalnie wymówić.

 
"Pod wulkanem" jest książką, do której trzeba dojrzeć, a przynajmniej ja musiałem. Kiedy czytałem ją po raz pierwszy, ponad dwadzieścia lat temu, za swój największy, a w zasadzie jedyny sukces uznałem dobrnięcie do końca. Teraz, to była już zupełnie inna sprawa, trochę więcej oczytania, trochę więcej doświadczenia i znacznie więcej cierpliwości - dzięki temu można mieć wrażenie (ale nie pewność), że mniej więcej wiadomo o co w tym chodzi. I jeszcze ten styl; sprawiający że proza robi wrażenie "gęstości" prozy a duszność miasta pod wulkanem jest prawie że namacalna.

Piszę o wrażeniu a nie pewności co do zrozumienia powieści Lowry'ego ponieważ pełna jest wieloznaczności i mniej lub bardziej przejrzystych odwołań, jak choćby liczba 7 na koniu, którego motyw się przewija, a który okazuje się być przyczyną śmierci pary głównych bohaterów. Trudno nie skojarzyć jej z motywem siódemki występującym w Apokalipsie św. Jana. To zresztą nie jedyne nawiązanie do Nowego Testamentu bo bez trudu można w historii o umierającym Indianinie dopatrzeć się wariantu przypowieści o miłosiernym Samarytaninie z Ewangelii św. Łukasza. Tyle tylko, że wszyscy tym razem zachowali się jak kapłan i lewita, nawet Hugh żałujący, że nie walczy o sprawiedliwość nad Ebro.

To on, wg mnie, bardziej przypomina Conradowskiego Lorda Jima, choć zdaniem narratora, to głównego bohatera - Konsula, było można sobie wyobrazić "jako bardziej łzawą odmianę pseudo-Lorda Jima, człowieka żyjącego na dobrowolnym wygnaniu, rozmyślającego ponuro - mimo orderu - o straconym honorze, o ponurej tajemnicy, wyobrażającego sobie, że straszliwe piętno przylgnęło do niego na całe życie." A kiedy mowa jest o mglistym świetle, półświetle Tamizy i oczekiwaniu "u wejścia do Gavesend" na przypływ, skojarzeni z "Jądrem ciemności" nasuwa się samo, choć ściśle rzecz biorąc tam "przypływ się skończył" a Marlow, który jest także narratorem także w "Lordzie Jimie", "czekał odpływu". Ale to w sumie ciekawostki, zresztą pierwsze z brzegu, bo znajdą tu też coś dla siebie miłośnicy Cervantesa czy "Celnika" Rousseau etc. etc.

Ważniejsza jednak wydaje się wieloznaczność powieści i to dotycząca rzeczy tak "podstawowych" z punktu widzenia czytelnika, jak tytuł czy ustalenie o czym tak na prawdę ona jest. Bo nie chodzi przecież tylko o to, że wulkan jest tłem akcji i milczącym świadkiem tego co się wydarzyło. Okazuje się, że legenda o wulkanach, w której "Popocatepetl - rzecz dziwna - był marzycielem: ogień jego miłości wojownika nigdy nie wygasł w sercu poety, płonął wiecznie dla Ixtaccihuat, którą odzyskawszy, zaraz znów stracił i której strzegł w jej wiecznym uśpieniu" jest parabolą tragicznej historii uczucia Geoffreya i Ivonne. "A przecież kochali się! Ale było to tak, jak gdyby ich miłość wędrowała przez samotną kaktusową równinę, daleko stąd, zagubiona - potykając się i upadając, szarpana przez dzikie bestie, wołają ratunku - umierająca, przynajmniej dla oczu, jakby w pełnym znużenia spokoju."

W najprostszym wariancie, książka stanowi studium alkoholizmu - jeden dzień z życia, jak się okazuje, ostatni, nałogowego alkoholika, "był to już najdłuższy dzień, jaki dotąd przeżył, dzień - życie", ale to tylko pierwsze najbardziej oczywiste spostrzeżenie.

Ale jest to też powieść o osamotnieniu i dążeniu do samozniszczenia  człowieka, który nie może pogodzić się i nieakceptującym otaczającego go świata i jego prawideł, który mówi "kocham piekło. Z niecierpliwością czekam chwili, kiedy tam wrócę. Właściwie już biegnę. Już tam prawie jestem." "Nic się nie zmieniło i, mimo że Bóg okazał mi miłosierdzie, jestem wciąż samotny. Chociaż moje cierpienie wydaje się bezsensowne, wciąż jestem w udręce. Nie znajduję wytłumaczenia dla mojego życia." "Czym że jest życie, jeśli nie wieczną wojną i chwilowym pobytem na ziemi? Rewolucje szaleją też w tierra caliente ludzkiej duszy. Za każdy spokój trzeba drogo zapłacić piekłu ... ".
 
To chyba najlepiej oddaje stan głównego bohatera. Ale choć wydawać by się mogło, że cóż nas może obchodzić opowieść o jakimś angielskim pijaczynie-degeneracie, który znalazł koniec w przepaści-śmietnisku, zrównany w chwili śmierci ze zdechłym psem, to jednak jakoś niepokojąco, jakby dotyczyły także nas, brzmią słowa z publicznego ogrodu w Quauhnahuac, które tyle razy czytał:
 
"Czy podoba się wam ten ogród, który należy do was?
Uważajcie, żeby wasze dzieci go nie zniszczyły!" 

15 komentarzy:

  1. Czytałem, a jestem lumpenproletariat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie musisz się tak od razu deprecjonować, lepiej mówić dobrze o sobie niż źle o innych :-)

      Usuń
  2. Też pamiętam z młodości satysfakcję z... ukończenia lektury :) dobrze to ująłeś :) dopiero za drugim razem, po iluś tam latach, nieco więcej docierało. Z czego wniosek, że trzecia lektura będzie jeszcze owocniejsza...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, trzecia lektura będzie jeszcze owocniejsza ... Zabierałem się teraz do "Pod wulkanem" z dużą rezerwą pamiętając o doświadczeniach z pierwszego podejścia. Teraz niewiele mi brakuje by zostać jego entuzjastą i trzecie podejście jest kwestią czasu.

      Usuń
  3. Piękna recenzja. Książki nie czytałem, ale zdarzyło mi się oglądać ekranizację. Film wywarł na mnie całkiem dobre wrażenie, czyli z mojego doświadczenia wychodzi na to, że książka powinna być co najmniej bardzo dobra :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Filmu, nie oglądałem - nie specjalnie mnie ciągnął zresztą bo dopiero teraz "odkryłem" walory "Pod wulkanem", a teraz mam jeszcze większe podejrzenia co do filmu bo książka jest wybitnie nie filmowa.

      Usuń
  4. Moja pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Było to 10 lat temu. Dalej dojrzewam i jak widzę mogę to robić przez następną dekadę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wygląda na to, że byłem za pierwszym razem bardziej zdeterminowany niż Ty :-). Teraz to były zupełnie inne wrażenia - już wiem dlaczego "Pod wulkanem" jest arcydziełem. Nie wiem czy za dekadę książka Ci się spodoba, bo czy kobieta może zrozumieć mężczyznę?! :-) Yvonne nie rozumiała Geoffreya ...

      Usuń
    2. A co do książki to nie miałam pojęcia o jej istnieniu i spróbuję się z nią zmierzyć.

      Usuń
    3. To witam w klubie, bo jest nas więcej :-)
      "Pod wulkanem" polecam - nie jest łatwe ale ma w sobie coś magnetyczno-hipnotycznego. Jeśli tylko dasz się wciągnąć w klimat, co łatwe nie jest, to przepadłaś. Czyta się ją ze świadomością wagi każdego zdania - jestem na prawdę pod wrażeniem i wiem, że za jakich czas jeszcze do niej wrócę.

      Usuń
  5. Mam ja w zbiorze od lat i dwa razy już do niej podchodziłam. A pewno ją z tego powodu nabyłam, o którym piszesz na wstępie. Chociaż za Ulissesa raczej bym się nie brała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dziwię Ci się, u mnie Lowry po pierwszym czytaniu też sporo odleżał, chociaż rekordzistą nie jest :-).

      Usuń
    2. Różnimy się bardzo w swych opiniach to prawda, ale chodzi o to by się różnić "pięknie" - to takie teraz modne stwierdzenie.

      Usuń
    3. Ale i tak lubie do Ciebie zagladać.

      Usuń
    4. Z wzajemnością :-)

      Usuń