poniedziałek, 16 maja 2016

Martin Eden, Jack London

Ach, jak mi się podobała w szkolnych latach ta amerykańska wersja baśni Andersena o świniopasie (może dlatego, że nie zauważałem wówczas wcale tych trochę męczących wywodów dotyczących politycznych i społecznych przekonań bohaterów powieści). Zakochać się w kobiecie, okazać jej to i zostać odrzuconym, a potem, mimo przeciwności, zdobyć ją i odejść. Jakie to tragiczne. Jakże miałem za złe Andersenowi i Londonowi, że nie kazali swoim bohaterom schować męskiej dumy do kieszeni, wybaczyć i zapomnieć a potem żyć długo i szczęśliwie. Ale cóż można na to poradzić, że stworzyli nadwrażliwców. Zresztą nie oni jedni.


Taki Prus na przykład i jego Stanisław Wokulski. Podobnie jak Martin Eden pokochał kobietę, która nie była jego warta (?). Obaj u szczytu kariery, którą traktowali nie jako cel, ale narzędzie dla osiągnięcia celu, którym było zdobycie ręki ukochanej, zahartowani przez dotychczasowe przeciwności losu, kiedy wydawało by się, że mają już wszystko, nagle popadają w depresję i odbierają sobie życie. Tyle, że o ile w "Lalce" zaproszenie do domu kupca galanteryjnego i znajomość z nim to był szczyt tolerancji (z punktu widzenia gospodarza domu), to w "Martinie Edenie" zaproszenie biedaka, bez określonego zajęcia na rodzinne spotkania w zamożnej rodzinie nie jest niczym nadzwyczajnym. Co więcej, rodzina choć nie nadmiernie szczęśliwa jest w stanie przełknąć nawet małżeństwo córki z kimś takim, pod warunkiem, że weźmie się do uczciwej roboty. W Warszawie drugiej połowy XIX wieku byłoby to nie do pomyślenia i pan Łęcki ze zgrozy zapewne dostałby ataku apopleksji znacznie wcześniej a i panna Izabella również z pewnością nie posiadałaby się z oburzenia. Cóż, oto osiągnięcia amerykańskiej demokracji.

Widać je nawet postawie Ruth Morse, która przecież kocha Edena, nie zwodzi go, stawia sprawę jasno - chce mieć ustabilizowane, solidne, bezpieczne życie. Jakie to filisterskie! ale przecież ona ma takie samo prawo do swojego filisterstwa jak Martin do swojego indywidualizmu. Czy można mieć o to do niej pretensje, albo do jej rodziców, że chcieli szczęścia swojego córki, tak jak je rozumieli? Nikt tu Martina nie oszukiwał, wiedział w co się pakuje. Po chwilowym zauroczeniu "wyższymi sferami", wiedział ile są one warte, jakie są tam priorytety i jakie oczekiwania wobec innych. Gardzi tymi wartościami, tak jak gardzi członkami tej sfery ale też akceptuje istnienie takiego porządku. Osiągając sukces, stał się jednym z członków tych "wyższych sfer". Owszem nie zapomniał o swoim dotychczasowym życiu, co pozwala mu czuć się lepszym ale to przecież nic nie zmienia. O co mu więc chodzi? Że świat nie jest taki jakim go sobie wyobrażał? Czy gdyby Ruth nie zerwała zaręczyn, to wszystko byłoby w porządku? Przecież gdy ma do niej o to pretensja, twierdząc że zawsze był tym samym człowiekiem to i ona zawsze była tą samą kobietą - nigdy nie ukrywała, co sądzi o jego pisarskich próbach, nigdy nie tylko nie podziwiała go jako autora ale nawet nie rozumiała. Dopóki byli zaręczeni jakoś mu to nie przeszkadzało.

Jakoś nie dostrzegłem w Martinie wdzięczność wobec Ruth za jej, po części mimowolną rolę katalizatora, który wyzwolił w nim chęć innego życia, uświadomił własne braki ale także własne ukryte pragnienia. I przecież nie z poczucia wdzięczności Martin kochał Ruth. Ją czy wyobrażenie, ideał jaki sobie wymyślił po pierwszym spotkaniu? Ruth przecież się nie zmienia, ciągle jest taka sama. Gdy "zaręcza się" z Martinem i gdy zrywa z nim. On doskonale zdaje sobie sprawę z jej poglądów na świat i życie. I jest w postawie Martina wobec Ruth niekonsekwencja stawiająca go, moim zdaniem, w bardzo niekorzystnym świetle.

Otóż przyjmuje on akt odwagi z jej strony, jakim były "zaręczyny" zamożnej panny z ubogim kawalerem jako coś normalnego, a przecież nawet głupiec musiał zdawać sobie sprawę z tego, że patrząc na dzielące ich różnice społeczne nie jest to związek jak każdy inny. I warto tę odwagę ze strony Ruth zestawić z odrzuceniem przez Martina jej starań o jego względy - wówczas, gdy on jest już na szczycie. Warto spróbować odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby Ruth zdecydowała się wrócić do Martina gdy jeszcze był "w dołku" potraktowałby jej starania tak, jak to zrobił wówczas gdy odniósł sukces? Może wtedy cechy jej i jej środowiska nie byłyby jeszcze takimi barierami nie do zaakceptowania jakimi nagle okazały się potem. Ale nie ma co gdybać - biedna Ruth, uraziła miłość własną Martina! Jak mogła mu coś takiego zrobić, niektórzy faceci takich rzeczy nie tylko zapominają ale i nigdy nie wybaczają! 

8 komentarzy:

  1. Pod Pierwszym Twym zdaniem podpisuję się i ja. Czytam właśnie po latach Martina, bo chciałam sprawdzić czy nadal zachwyca. Jeszcze trochę mi zostało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachwycać może nie zachwyca ale ciągle trzyma się nieźle.

      Usuń
  2. Piszesz, że w książce Londona zaproszenie biedaka na rodzinne spotkanie w zamożnej rodzinie nie jest niczym nadzwyczajnym. Chyba jednak jest, bo przecież Martin był jedynym biedakiem, którego zaproszono. A zaproszono go tylko dlatego, że uratował życie członkowi tej rodziny. To był wyraz wdzięczności, a nie żadna chęć bratania się z pospólstwem. Jestem pewna, że gdyby jakiś marynarz uratował życie Izabeli, też zostałby zaproszony przez pana Łęckiego na obiad :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyrazem wdzięczności była pierwsza wizyta - w ten sposób podziękowano Martinowi i kwita. Potem to już były przecież stosunki "towarzyskie". Przecież nic albo prawie nic nie wiadomo o relacji Martina z bratem Ruth, któremu Martin ocalił skórę i który powinien był czuć się dłużnikiem Edena.
      Dla państwa Łęckich znajomość z kupcem to nie było comme il faut. Przypomnij sobie chwilę gdy Izabella mówi ojcu, że można by zaprosić Wokulskiego bo w końcu nawet i wierną służbę dopuszcza się do niejakiej poufałości. A potem jej oburzenie, że Wokulski śmiałby marzyć małżeństwie z nią.
      W rodzinie Morse'ów takiego oburzenia nie było, rodzice Ruth nie byli oczywiście szczęśliwi z powodu jej wyboru ale przecież nie darli z tego powodu szat.

      Usuń
  3. A to uraźliwy frędzel, ten Martin! Człowiek by myślał, że pewien sort dorobkiewiczów nie będzie miał czasu na fochy i depresje, a tu zdziwka ;)
    Co do roli katalizatora czyjejś przemiany, to z psychologii wszak wynika, że wygodniej dokonać wyparcia niż być wdzięcznym do końca życia za jakikolwiek zaczyn mobilizacji, eh.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dziw się tak, przecież wiadomo, że mężczyźni to wrażliwcy a zadraśnięta miłość własna bardzo boli :-)

      Usuń
  4. Martin Eden żyje w moich wspomnieniach jako przeżycie literackie, dlatego od jakiegoś czasu przygotowuję się do powtórnego przeczytania tej książki. Trochę się boję rozczarowania i zburzenia tej młodzieńczej fascynacji. Przeczytałem biografię Londona - równie wstrząsającą i widać jak pisząc Edena wkładał do książki własne przeżycia. Do dzisiaj pamiętam tę syzyfową pracę z wysyłaniem za ostatnie grosze swoich opowiadań do wydawców i katorżniczą pracę w pralni. Wkrótce zmierzę się ze wspomnieniami, choć wiem, że pewnie już nie odnajdę w tej książce siebie samego sprzed 30 lat...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ryzyko rozczarowania przy okazji lektur z lat młodości niestety jest. Sam znam to uczucie, doświadczyłem go niejednokrotnie i z obawę podchodziłem także do "Martina Edena" - na szczęście były to obławy płonne. Co prawda "Martin..." nie wywiera takiego wrażenia jak niegdyś ale trzyma się dobrze.

      Usuń