wtorek, 9 grudnia 2014

Kandyd, czyli optymizm, Wolter

Stos, jaki ostatnio zobaczyłem w Tramwaju nr 4 a w nim "Powiastki filozoficzne" Woltera zdopingował mnie do wyciągnięcia z zakamarków bibliotek jego najbardziej znaną powiastkę, a ściślej mówiąc jedyną, która przetrwała w pamięci publicznej czyli "Kandyda"


Dzisiaj, to przede wszystkim dowcipna ramotka, w której Wolter wbija szpilki Leibnizowi (a któż to znowu?) i zapewne sam byłby zdziwiony gdyby dowiedział się, że mimowolnie unieśmiertelnił jego tezę o "najlepszym ze światów", za którą tak konsekwentnie obstawał preceptor tytułowego bohatera twierdząc, że "dowiedzione jest (...) że nic nie może być inaczej; ponieważ wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko z konieczności musi istnieć dla najlepszego celu" czy odkrycie, że "nie ma skutku bez przyczyny" bo istotnie, przypadłość, której ofiarą padł Pangloss miała swoją przyczynę - "znałeś Pakitę, subretkę dostojnej baronowej; zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią; była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego nowicjatu posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba".

Tylko, że co to może obchodzić współczesnego czytelnika? Owszem miło, gdy odkrywa się polskie akcenty w tej niewielkiej książeczce, ale co taki Wolter mógł wiedzieć o tym, co będzie obchodziło nas w dzisiejszych czasach? A jednak, jakoś dziwnie współcześnie brzmi pytanie Kandyda "Czy wierzysz (...) że ludzie zawsze mordowali się wzajem, jak dziś czynią? że zawsze byli kłamliwi, chytrzy, przewrotni, niewdzięczni, drapieżni, słabi, zmienni, tchórzliwi, zazdrośni, chciwi, łakomi, opoje, skąpi, ambitni, krwiożerczy, obmowni, rozpustni, fanatycy, obłudni i głupi?". Chyba, w gruncie rzeczy niewiele zmieniliśmy od tamtego czasu, skoro czujemy się aktualnością tego pytania nieco zakłopotani. 

Nie ma się co dziwić, że przy takim zapatrywaniu się na ludzką naturę, będąc wobec niej sceptycznie nastawiony, Wolter alergicznie reagował na programowy optymizm,  bo "co to takiego "optymizm"? (...) - Ach - odparł Kandyd - to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle.

Pewnie Wolter byłby niemile zaskoczony, że, o i ile w ogóle jest rozpoznawalny, to tylko jako autor takiej "duperelki". Z jego poglądów, ukrytych za wyrażeniem wolteriański, pozostało chyba tylko jedno znaczenie - bezbożny, choć w gruncie rzeczy należałoby powiedzieć antyklerykalny, co zresztą w "Kandydzie" widać, gdy tytułowy zaskoczony pyta w krainie Eldorado - "Jak to! nie macie mnichów, którzy nauczają, dysputują, rządzą, knują i palą żywcem ludzi będących innego zdania?" Z takim podejściem mógłby bez problemu zrobić karierę w dzisiejszych czasach, bo nie sądzę by sam na poważnie wziął do serca, to co radził innym, że po prostu "trzeba uprawiać nasz ogródek" ... 

niedziela, 7 grudnia 2014

Listy z Afryki, 1914-1924, 1925-1931, Karen Blixen

"Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong" to jedno z tych pierwszych zdań powieści, które przechodzą do historii literatury i nic dziwnego.  Nie wiem, czy ktoś oparł się aurze jaką roztacza Blixen w swojej najsłynniejszej książce. Ja nie, ale jednocześnie byłem ciekaw, jak tam na prawdę było z tą Karen, bo z biografii Brennecke i Liauta wyglądało na to, że nie było wcale tak pięknie jak by to wynika z "Pożegnania z Afryką". Co innego jednak opinie innych a co innego możliwość samodzielnego wyrobienia sobie zdania. I tak doszedłem do listów Blixen pisanych w czasie jej pobytu w Afryce przede wszystkim do brata, matki i ciotki.


Czy dają one jej prawdziwy obraz pewnie też nie do końca  nie wiem, zapala się bowiem czerwona lamka, gdy w liście do brata, Karen przed odwiedzinami matki, pisze - "ponieważ znalazłam się tak daleko, nie mogłam jej rozczarować, a w listach tak łatwo dawałam jej to, czego oczekiwała, nie dopuszczając do całej reszty swojego życia". Skąd więc mamy być pewni, że innych dopuszczała do swojego życia? I wydaje mi się, że ta wątpliwość powinna pobrzmiewać w czasie lektury jak memento.

Z listów Blixen wyłania się jej "dynamiczny" obraz, który nie jest ani jednoznaczny ani niezmienny ale zmian, które w nich widać nie nazwałbym rozwojem. Gdy czyta się jej feministyczne wywody dotyczące małżeństwa, stanowiska kobiet czy rodzicielstwa trudno nie odnieść wrażenia, że stanowią one w dużej mierze dorobienie ideologii do jej osobistej sytuacji, w której się znalazła, bo jak inaczej traktować wyznania w rodzaju  "osobiście nie pragnęłabym niczego bardziej, niż podporządkować się mężczyźnie, którego podziwiam" czy  "bardzo chciałabym wyjść za mąż i jestem już zmęczona ciągłą codzienną samotnością", podczas gdy mąż się z nią rozwiódł a kochanek ani myślał o dzieciach i małżeństwie.

Chwilami wychodzi z niej czystej wody snobka, jak wówczas gdy pisze, że "warto było mieć syfilis, żeby zostać "baroness"", której życie w konkubinacie ma się nijak do wywodów o niezależnośc kobiet, ponieważ jej dom staje się dla Denysa Finch-Hattona hotelem all inclusiv w najszerszym tego słowa, do którego wpada kiedy chce i na ile chce, czasami zresztą w towarzystwie. Zaskakujące, że inteligentna kobieta tego nie dostrzega a jedyne refleksje z takich wizyt, to wspomnienia chwil szczęścia. Jej szczęścia. Finch-Hatton zapewne tak szczęśliwy nie był skoro ponad jej towarzystwo i wspólnotę myśli, przedkładał polowania z innymi a w końcu i tak porzucił Karen na rzecz młodszej.  można być zszokowanym, że nadal go przyjmuje w swoim domu i cieszy się z jego obecności. Jakiś bardzo teoretyczny jest ten feminizm Blixen.

Karen jest postacią przegraną i to przegraną na całej linii - "nie pocieszaj mnie, mówiąc, że już "coś osiągnęłam" i że nie wystawiam  na próbę cierpliwości bliźnich etc. - to najgorsze, co możesz powiedzieć, kiedy sama wiem, jak się sprawy mają, i że naprawdę dzieje się ze mną to, co powszechnie nazywa się pójściem na dno". I choć usiłuje bronić bilansu lat spędzonych w Afryce i swojego życia, "ta farma czy też tutejsze środowisko to jedyne, co osiągnęłam w życiu, i osobiście uważam, nie biorąc pod uwagę finansowej strony tego przedsięwzięcia, że ma to swoją wartość" , to trudno tej obrony nie traktować z rezerwą biorąc pod uwagę, że to właśnie dzięki "finansowej stronie przedsięwzięcia" opierającej się wieloletniej hojności rodziny, Blixen zawdzięczała możliwość pobytu w Kenii.

Nawet ta harmonia życia z "tamtejszym środowiskiem", tubylcami i przyrodą, nabiera chwilami specyficznego kształtu jeśli się zważy, że umierającym z głodu dzieciom poświęca w jednym z listów znacznie mniej miejsca niż żalowi po zaginionym psie, i ciągnął się za nią długi, krwawy szlak zabitych zwierząt, jako że polowania nalały do jej ulubionych rozrywek.

Nie wiem, czy lepiej jest czytać "Listy ..." Blixen przed, czy po "Pożegnaniu z Afryką" i bądących jego kontynuacją "Cieniach na trawie". I tak źle, i tak niedobrze, ale na pewno warto.

czwartek, 4 grudnia 2014

Czarnoksiężnik z Krainy Oz, L. Frank Buam

Wśród pytań zadanych przez Guciamal przy okazji zabawy w Liebster Blog było pytanie o czytelnicze preferencje: klasyka czy literatura współczesna. Jak pisałem wybór jest oczywisty ale nie sądziłem, że klasykę będę poznawała dzięki własnemu dziecku. Bo o ile w przypadku "Pinokia" był to powrót to w przypadku "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", to odkrycie. 


Co prawda, nie wiem czemu taki właśnie tytuł nosi historia wędrówki Doroty i jej przyjaciół bo przecież Oz nie jest centralną postacią powieści. W jakimś stopniu, owszem, pełni on funkcję świętego Graala ale przecież spotkanie z nim nie stanowi punktu zwrotnego w życiu bohaterów książki, a narażeni są przez niego tylko na kolejne trudy i niebezpieczeństwa. Ma się wrażenie, że dziewczynka, Strach na wróble, Blaszany drwal i Tchórzliwy lew chcą być ofiarami jego szalbierstwa i to nie mimowolnymi lecz z premedytacją bo przecież mówi im kim jest naprawdę, ostrzega, a jednak nie wierzą! Zupełnie tak jak w życiu. Ileż to razy zdarzyło się, że ktoś nie wziął pod uwagę, że jego idee fixe bierze rozbrat z rzeczywistością, a jeśli już to do niego docierało, to okazywało się, że tym gorzej dla ... rzeczywistości.   

zdjęcie ze strony www.ambelucja.pl

"Czarnoksiężnik z Krainy Oz" jest przede wszystkim historią o wytrwałości i przyjaźni ale też o naszych kompleksach i braku wiary we własne siły, których potwierdzeniem są dopiero inni. Oz przecież nic nie tworzy, nie dokonuje w bohaterach książki Bauma żadnych zmian, daje im jedynie placebo, które ma im pomóc uwierzyć, że są takimi, jakimi chcieliby być. To tylko ich wewnętrzne przekonanie i naiwna wiara sprawiają, że szalbierz staje się dla nich demiurgiem. Trochę to mało pedagogiczne ale jakże życiowe, a najważniejsze, że podobało się mojemu słuchaczowi, zwłaszcza że tekst podparty jest przekonującymi ilustracjami Robert Ingpena. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Kazachstan, Maria Januszkiewicz (Grażyna Jonkaytys-Luba)

Przyznaję, że do takich książek jak "Kazachstan" Marii Januszkiewicz czy "Po wyzwoleniu 1944-1956" Barbary Skargi podchodziłem z pewną nieufnością, mimo że to jedne z ważniejszych książek nurtu literatury łagrowej. Na ich niekorzyść przemawiał upływ czasu pomiędzy przeżyciami a powstaniem zapisków, które je opisują, co wiąże się z "obudowaniem" pamięci o refleksje powstałe już z perspektywy upływu czasu, a przez to ich autentyzm nie wydaje się już tak silny jak w przypadku świadectwa spisywanego na gorąco albo tuż po. Z drugiej jednak strony tego rodzaju książki pokazują jak silne i traumatyczne musiały być to przeżycia skoro ciągle, mimo upływu lat pozostawały żywe w pamięci, a ludzie którzy ich doświadczyli czują potrzebę ich utrwalenia i podzielenia się nimi z innymi.


Podchodziłem więc do "Kazachstanu" z pewną rezerwą, w której upewniały mnie w dodatku pierwsze strony książki, bo cóż, rodzinę Autorki spotykają bolesne ciosy ale nie doświadcza ona przecież tragedii, która jest udziałem innych. Czym w końcu jest konieczność opuszczenia domu w porównaniu ze śmiercią nowo narodzonego dziecka i porzuceniem go jak niepotrzebnej rzeczy. Ale szybko okazuje się, że deportacja zbiera obfite żniwo śmierci już nie wśród anonimowych ludzi, o których tylko od kogoś się tylko słyszało ale wśród tych, których Maria Januszkiewicz zna, a rezerwa czytelnika szybko znika.

"Kazachstan" z obfitego wyboru literatury łagrowej wyróżnia zbiorowy bohater, jakim jest rodzina Autorki, a której spiritus movens stanowi matka oraz zakotwiczenie w wierze, kulturze i tradycji, które zapewniają zachowanie tożsamości narodowej ("na progu naszego domu kończy się Sowiecki Sojuz") i poczucie godności. Przy tym, mimo wyraźnego zaznaczenie znaczenia tych wartości nie ma u Januszkiewicz egzaltowanych, bogoojczyźnianych tonów bo wspomina także, o także o mało chwalebnych zachowaniach wśród członków polskiej społeczności polskiej. I może tym wyraźniej widać, że to w rodzinnej solidarności scementowanej tymi wartościami można doszukiwać się recepty na przetrwanie (a przynajmniej jednego z jej istotnych składników) ludzi, którzy zostali zakwalifikowani jako "wragi naroda" a ich przyszłość na nowym miejscu została jasno, z góry określona "was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli" (taki też tytuł nosi krajowe wydanie książki).

Jednak, paradoksalnie, to nie terror stanowił największe zagrożenie dla zesłanych, a surowość przyrody i "zwyczajna" ludzka niechęć, czasami podsycona prymitywną propagandą. Z czasem okazuje się, że rezerwa i niechęć wobec obcych, której doświadcza rodzina Januszkiewicz ustępują bo "ta niewielka społeczność, żyjąca w nieludzko trudnych warunkach, pozbawiona sentymentów i uczuć miłosiernych, umiała docenić naszą nieustępliwość w poszukiwaniu wyjścia z trudnych sytuacji, nie opuszczającą nas - pomimo wszystko - pogodę ducha i niezwykłą życzliwość naszej Mamy w stosunku do ludzi."

Na próżno w "Kazachstanie" szukać czaru rosyjskiej wsi, tak lansowanego w kulturze rosyjskiej/radzieckiej, od Tołstoja po Szukszyna. To wieś znacznie bliższa tej jaką opisywał Bunin, brutalna i prymitywna, a która w swym prymitywizmie, z perspektywy czasu, może niekiedy wydawać się nawet śmieszna, jak wówczas gdy Autorka wspomina, że "przy sadzeniu kartofli - ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki - wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca." Uśmiech jednak szybko znika z twarzy czytelnika i te wiejskie kobiety nie są już śmieszne, gdy czyta się, że "gospodynie zaprzęgały się same po dwie do pługa, a trzecia pługiem kierowała ... Tak w noce księżycowe orały kobiety sobie swoje ogrody!"

Tym co dominuje w "Kazachstanie" jest fizyczna walka o przetrwanie, z jak najbardziej realną perspektywą śmierci głodowej - "głód był we wsi coraz dotkliwszy. Kiedy zboża dojrzały - ratowaliśmy się po trochu, urządzając prywatne "żniwa" za pomocą nożyczek. Ścinaliśmy kłosy po nocy, suszyliśmy wyłuskane ziarno i mełliśmy na żarnach" a "asystowanie i pomoc przy karmieniu świń stwarzała okazję do podebrania świniom kilku garści pośladów z prosa. Był to ostatni gatunek pośladu - plewy z domieszką zepsutych i drobnych ziaren oraz nawozu ptasiego, gdyż w magazynach pełno było wróbli, ale i to było dla nas wtedy dobre!" Januszkiewicz wyraźnie zaznacza, że zagrożenie to było udziałem całej społeczności wiejskiej, z wyjątkiem kołchozowych notabli okradających pracowników - "Dla zabicia uczucia głodu mieszkańcy (....) wyrabiali ... "gumę do żucia", tzw. żwagę. Gotowało się pocięte na drobne paseczki kalosze z dodatkiem soli i żywicy z drzew wiśniowych lub śliw, którą przywiózł ktoś zza Uralu. Po wielu godzinach gotowania powstawała z tego czarna, elastyczna masa, którą po stygnięciu dzieliło się na kawałki i producenci żuli ją pracowicie, aż uzyskiwała pożądaną konsystencję. Wtedy ugniatano ją w kulki wielkości piłeczek do ping-ponga i sprzedawano amatorom po 1 rublu za sztukę. Były okresy, że cała wieś żewała żwaku. I pytali jedni drugich: "Choczesz pożewatsa?" albo: "Daj-ka pożewatsa!"

To co zwraca uwagę w książce Januszkiewicz to, jakby mimowolne potwierdzenie świadectw widocznych także u innych autorów z kręgu literatury łagrowej. Bo czyż list, w którym jeden ze znajomych rodziny wyjaśnia przyczyny, dla których nie chce jej ściągnąć do armii Andersa nie przywodzi na myśl "Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego? - a "pisał, że najbliższe okolice obozów Polskiej Armii zmieniły się najpierw w obozowisko umierających z głodu polskich zesłańców, którzy przyjechali tan na własną rękę z nadzieją ocalenia i odnalezienia bliskich, a znaleźli głód, nędzę i tyfus, który zdziesiątkował to nieszczęsne zbiorowisko i zamienił ich obozy w olbrzymie cmentarze bezimiennych grobów (...)."? Z kolei opis epidemii tyfusu, kojarzyć się może z powieścią Czuchnowskiego. Wreszcie opisywane w "Kazachstanie" przypadki wydawałoby się, inteligentnych ludzi ale którzy przeszli komunistyczne pranie mózgu i którzy nie mogli zrozumieć, że zostali sprowadzanie do roli nic nie znaczącego przedmiotu w rękach ludzi, dla których ich życie nie ma żadnej wartości przywodzi na myśl początkową postawę Ginzburg ze "Stromej ściany" tyle, że w przeciwieństwie do niej nie doznali "iluminacji" i nie zrozumieli czym w istocie była ideologia, w którą ślepo uwierzyli.

Jedna z lektur obowiązkowych. Polecam.

środa, 26 listopada 2014

Ile jest warta tak zwana współpraca z wydawnictwami

Nie wytrzymałem. Policzyłem do dziesięciu - nie pomogło, policzyłem do stu - również bez rezultatu. Ale w sumie czemu w ogóle liczyłem? Przecież każdy może pisać co chce, a tak jak w starym dowcipie  "jak wszyscy to wszyscy, babcia też" A poszło o w sumie drobiazg. 

 
Niedawno wydawnictwo MG wydało "Braci Karamazow", niby nic i powinno się tylko temu przyklasnąć, tyle że powieść Dostojewskiego ukazała się w tłumaczeniu Barbary Beaupre z ... 1913 roku. Co prawda, można poczytać sobie w sieci o "nowej odsłonie" i "nowy wydaniu" ...  przekładu sprzed 100 lat, bagatela! ale co to jest 100 lat w porównaniu z wiecznością?! Są co prawda nowsze tłumaczenia ale może z Beaupre jest tak, jak z Anielą Zagórską i nowsze niekoniecznie oznacza lepsze, zwłaszcza, że książka w tym wariancie wywołuje bezapelacyjny podziw.

A trudno, żeby było inaczej, wszak "darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda" i nie po to wydawnictwo przesyła książkę w zamian za opinię na jej temat by potem czytać prawdę o "produkcie". Jednak czasami dobrze jest wiedzieć co bierze się do ręki. Otóż  "walory" efektów pracy Beaupre barwnie zreferował prof. Grzegorz Przebinda, pisząc m.in.

"Wcześniejsze tłumaczenie Barbary Beaupre z 1913 roku liczyć się nie może, choć wydano je po raz drugi w 1927 roku w "Bibliotece Dzieł Wyborowych". Był to jednak tylko romans dla pensjonarek, który nawet skończył się w duchu prawdziwego harlequina: "Tegoż dnia odbyły się zaręczyny Aloszy z panną Chachłakow. Katarzyna patrzyła na Aloszę ze czcią prawie. On zaś miewał dziwne uśmiechy i głębokie spojrzenie w dal, jakby przewidując przyszłe swoje losy. Iwan z wolna powracał do zdrowia" ... Z tej warszawskiej edycji Dostojewskiego usunięto liczne fragmenty: o wielkim inkwizytorze, o Iliuszy, prawie wszystko o starcu Zosimie. Autor wstępu Leo Belmont uzasadnił to wszystko "potrzebą wygładzenia stylu oryginału na rzecz większej potoczystości". Z jego słów widać jasno, do kogo adresowana była powieść: "Gwoli popularyzacji dzieła Dostojewskiego na naszym gruncie wydawcom zdało się słusznym skrócić nieco rzecz w przekładzie, przez poświęcenie, bez krzywdy dla beletrysty-autora, dociekań mistyka prawosławnych świętości, zbyt gadatliwych i nazbyt już obcych pojęciu czytelnika polskiego dygresji religijno-filozoficznych, a nadto dłużyzny mnogich powtórzeń oryginału. Powieściowa fabuła zyskała przez to na zwartości i żywości akcji. Zręczny skrót uczynił całość strawniejszą dla dzisiejszego mniej cierpliwego czytelnika i niewątpliwie zapewni genialnemu dziełu Dostojewskiego większą a zasłużoną poczytność wśród szerokich kół publiczności polskiej". Ale czy i dzisiaj paru wydawców nie posłużyłoby się chętnie podobną metodą?"

Chyba w złą godzinę zadał to pytanie prof. Przebinda, oj, w złą! (Z resztą kilka lat temu) A jego opinia nie jest tylko opinią wyrafinowanego naukowca, który wszystkiego się czepia, bo wybranemu przez wydawnictwo MG tłumaczeniu Beaupre nie dała też szans K. Punktaki w "Zarysie problematyki tłumaczeń Braci Karamazow ... "  aczkolwiek w znacznie bardziej stonowanej formie i jeśli mnie pamięć nie zawodzi, także Jan Smaga w edycji "Braci Karamazow" wydanej przez Ossolineum w serii Biblioteka Narodowa.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że powieść Dostojewskiego może się komuś podobać nawet w tym przekładzie, w konwencji "romansu dla pensjonarek" tyle, że te zachwyty sprawiają trochę wrażenia zachwytów nad oleodrukową kopią "Mona Lisy".

poniedziałek, 24 listopada 2014

Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r., Jan hrabia Tyszkiewicz

Wiadomo, że Sienkiewicz "wielkim pisarzem był" co z definicji, od razu ustawia dyskusję na temat samego pisarza oraz jego twórczości, ale wiadomo też, że obok "Trylogii", "Quo vadis" czy "Krzyżaków" zdarzały mu się, mówiąc oględnie, książki "takie sobie". Gdzieś pomiędzy jednymi i drugimi lokują się jego "Listy z Afryki", które zresztą wcale nie były pisane, ani wysyłane z Afryki (oprócz dwóch) i już na starcie cieszyły się znacznie mniejszą popularnością niż wcześniejsze "Listy z podróży do Ameryki". Relacja Sienkiewicza z podróży do Afryki okazała się tylko reminiscencjami turysty z egzotycznej wycieczki, w dodatku nieudanej. A przecież można oczekiwać czegoś więcej po uznanym pisarzu, który w dodatku znał się z Leopoldem Janikowskim, który wyprawiał się kilka lat wcześniej do Kamerunu wraz ze Stefanem Szolc-Rogozińskim (a potem także samodzielnie).  


Towarzyszem podróży Sienkiewicza, trochę przypadkowym bo każdy z panów płacił za siebie i nie byli związani żadną umową był młody człowiek, Jan hrabia Tyszkiewicz, który swoje wrażenia także opisywał w listach, tyle że nie pisanych na zamówienie a do rodziny (przede wszystkim matki) w okresie od grudnia 1890 do maja 1891 roku wydanych jako "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." co jest trochę nieścisłym tytułem bo nie dość, że podróż zaczęła się wcześniej to na dodatek nie ograniczyła się też tylko do Zanzibaru.

Panów dzieliła różnica wieku (Sienkiewicz miał 44 a Tyszkiewicz 23 lata) ale łączyła amatorszczyzna (nie mieli nawet pojęcia, jaką pogodę zastaną na Zanzibarze) i zamiłowanie do polowań, w czym również niespecjalnie się popisali, bo gdy przyszło co do czego i hipopotam zaatakował łódź, którą płynęli - "Sienkiewicz także głowę stracił: widzę go jak zmierza do bestii, a bout portant [blisko], i nie strzela - zapomniał kurki odwieść".

Tyszkiewicz był niewątpliwie pod wrażaniem postaci swojego towarzysza podróży, chociaż to uczucie chyba było niespecjalnie odwzajemnione bo pisarz wcale nie nalegał, mówiąc delikatnie, by Tyszkiewicz towarzyszył, i który miał wyraźny problem z podjęciem decyzji czego chce, a i potem nie trzymali się siebie kurczowo, jakby jednak tam nie było, po zakończonej podróży rozstali się w miłej atmosferze.

Towarzystwo Sienkiewicza nie jest centralnym punktem korespondencji młodego hrabiego ale jego postać pojawia się często w "Listach ..." i to w kontekstach, z których nie wiadomo czy pisarz byłby zadowolony, jak choćby wówczas gdy okręt wojenny (sic!), na którym płynęli zawrócił po jego kapelusz - "Sienkiewiczowi spadł kapelusz w morze, kapitan spostrzegłszy to, dał rozkaz, aby natychmiast statek zawrócono, przyjechawszy do miejsca gdzie się znajdował na wpół już zatopiony kapelusz, spuszczono łódź z sześcioma majtkami i uratowana zguba została właścicielowi wrócona."

Trochę mniej śmiesznie robi się, gdy Tyszkiewicz wspomina, że miał przyjemność poznać Wissmana, który "wojował z plemieniem Massai" a  "Sienkiewicz bardzo żałował, że go nie mógł poznać" jeśli się weźmie pod uwagę co kilka lat potem pisał o tym "wojowaniu" Antoni Jakubski. Dziwne, że z jednej strony pisarz upomina się o wolność własnego narodu a z drugiej podziwia kogoś kto właśnie "ogniem i mieczem" zagarnia pod niemiecki but wolno żyjących dotychczas ludzi. Coś chyba rzeczywiście zaczęło szwankować z jego wrażliwością społeczną bo Tyszkiewicz wspomina też, że Sienkiewicz "swego Janka muzykanta nie lubi" co współgra z tym, o czym wspomina Orzeszkowa w prawie o 10 lat wcześniejszym liście do Teodora Tomasza Jeża - "A propos Sienkiewicza, odstępstwo jego od obozu postępowego stanowcze i jawne. Był w Krakowie, oddawał wizyty stańczykom, którzy dawali dla niego wieczory, w Warszawie mówi głośno o tym, że jest tylko artystą, że zatem wszystkie idee i teorie naukowe i filozoficzne nic go wcale nie obchodzą. Przyjaciół dawnych unika, "Humoresek z teki Worszyłły", mocno demokratycznych, do wydania pism swoich włączyć nie pozwolił, o "Szkicach węglem" mówi, komu tylko może, że to grzech młodości". Kiedy Sienkiewicz płynął do Afryki jego "grzechy młodości" zastąpiły opowiadania w rodzaju "Lux in tenebris lucet", którym zachwycał się na statku Tyszkiewicz, a o których nikt już dzisiaj nie pamięta, w przeciwieństwie do tego, o czym Sienkiewicz wolał zapomnieć.  

W sumie co prawda "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." nie stanowią żadnej rewelacji ale zawsze to ciekawostka dla tych, którzy bliżej interesują się postacią Henryka Sienkiewicza.

sobota, 22 listopada 2014

Pinokio, Carlo Collodi

Wstyd się przyznać ale w swojej chęci zapoznania syna z "Pinokiem" przypominałem niecierpliwością głównego bohatera powieści Collodiego. A i tak moje wysiłki poszły na marne i nie pomogły nawet ilustracje Roberto Innocentiego. A wystarczyło tylko trochę poczekać.

 
Wszystko ma swój czas - ponad sześćdziesięcioletnie ilustracje Mistrza Szancera i stary przekład Zofii Jachimeckiej ciągle są w grze a przygody drewnianego pajaca, który chce zostać chłopcem nadal działają na wyobraźnię ośmiolatka.
 
Nie obeszło się co prawda bez konieczności udzielenia co jakiś czas wyjaśnień a nawet i ingerencji rodzicielskiej cenzury, gdy okazało się, że grzywa Pinokia zamienionego w osła - wiadomo, "to już takie przeznaczenie. Tak zapisano w księdze mądrości, że wszyscy rozwłóczeniu chłopcy, którzy pogardzają szkołą, książkami i nauczycielami, a cały dzień spędzają na zabawach, grach i rozrywkach, muszą wcześniej czy później zamienić się w osiołki" była przyozdobiona tym samym co pas Klucznika z Zamku, II księgi "Pana Tadeusza" (w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego głucho na temat tej ozdoby).
 
 
Zresztą w trakcie lektury pojawiły się też inne dylematy, jak choćby wówczas, gdy trzeba wyjaśnić, dlaczego Pinokiowi nie rośnie nos, gdy  by wydostać się z więzienia w mieście Chwytajcymbałów kłamie, twierdząc że należy do bandy rzezimieszków a przecież wiadomo, że "kłamstwo zaraz można poznać, ponieważ istnieją dwa rodzaje kłamstw: takie, co mają krótkie nogi, i takie, co mają długi nos."?  
 
O ile o wyjaśnienie tej kwestii należałoby zwrócić się do Collodiego, to z kolei Szancera trzeba by zapytać dlaczego narysował wieloryba połykającego Pinokia, skoro z tekstu wynika, że pajaca (a wcześniej także Dżeppetta) połknął rekin. Oto jest pytanie!
 
Ale to tylko dodaje smaczku książce, która ciągle pozostaje piękną, chwilami wzruszającą, chwilami śmieszną ale zawsze pouczającą historią o chłopcu, który dorasta i którego zmienia miłość. I co tu więcej pisać, lekko zauroczony czarem opowieści o drewnianym pajacu, polecam wszystkim mamom i tatom ...

czwartek, 20 listopada 2014

Niebo bez ptaków, Danuta Brzosko-Mędryk

Znajomość ze wspomnieniami Danuty Brzosko-Mędryk zawdzięczam Lirael, choć minęło trochę czasu od kiedy o książce usłyszałem. Nie jest to może wielka literatura ale też i nie musi. Widoczny chwilami niedostatek walorów literackich rekompensowany jest z naddatkiem opisami obozowej rzeczywistości - "więźniowie zabierają kotły i zaczynają rozgrzebywać śnieg. Skórki spleśniałego chleba i inne odrażające resztki błyskawicznie znikają w ich żołądkach. Patrzymy przerażone, zbijamy się w gromadę, radzimy. Po chwili wynosimy resztki zapasów - chleb, czosnek i cebulę. Pasiaki rzucają się na jedzenie, z ust cieknie im gęsta ślina, łapczywie łykają, krztusząc się. Świst pejcza. To kapo wali po plecach i głowach biedaków. Bat przecina nie zagojone na twarzy rany, rozjątrza ręce pokryte wrzodami. Więźniowie nie rzucają jedzenia. Zaciskam zęby, aby nie wyć z rozpaczy. Za mną któraś szlocha, inna, wymiotując, opiera się o barak. Spostrzega to jeden z więźniów, biegnie i rękoma zbiera wymioty",obok których nie da się przejść obojętnie.


Jednak to nie drastyczność opisów wyróżnia "Niebo bez ptaków", które mi, paradoksalnie, wbrew tytułowi kojarzy się ze zrobioną na Majdanku fotografią Ericha Hartmanna (poniżej), ale przede wszystkim to, że pisane jest ono z kobiecego punktu widzenia, bo w literaturze obozowej, dominują relacje mężczyzn (m. in. Borowski, Kielar, Grzesiuk).


I co prawda to "Dymy nad Birkenau" Szmaglewskiej są najbardziej znaną książką obozową ale dają one generalny ogląd życia w obozie, natomiast Brzosko odwołuje się do własnych, bezpośrednich przeżyć a te okazały się na tyle przekonujące, że została ona powołana jako świadek w sprawie Hermine Braunsteiner. Inną ciekawostką około książkową jest też fakt, że spora część towarzyszek niedoli autorki była ofiarami działalności słynnego Ludwika Kalksteina, choć to też bezpośrednio ze wspomnień Danuty Brzosko nie wynika.

Przyznaję, książka robi ciągle wrażenie, nawet na tak zblazowanym czytelniku jak ja. Częściowo zapewne za sprawą punktu widzenia, z którego jest pisana - maturzystki, młodej, naiwnej dziewczyny, kompletnie nie znającej życia, która znalazła się w ekstremalnej sytuacji, co sprawia, że drastyczność scen ma u niej podwójną siłę. To zderzenie dziewczęcego widzenia rzeczywistości ("jesteśmy optymistkami, ufamy ludziom, wsadzamy nosy w cudze sprawy") nieświadomego nawet własnej kobiecości (dopiero w obozie autorka przechodzi edukację seksualną - maturzystka! i dostaje ... pierwszą w życiu szminkę, którą i tak jej zabrano) z realiami Majdanka stanowi o wyjątkowości wspomnień Danuty Brzosko. 

To nie jest tylko obraz bohaterskiej postawy więźniarek i prób zachowania godności (chociaż też), Brzosko z jednej strony potwierdza to, co Grzesiuk niejako gloryfikował, to że "do głosu dochodzą jednostki silne fizycznie, mocne w języku i rozpychające się łokciami. Nieśmiałe i słabe nie mają miejsca w narastającej walce o byt", która niewiele różni się, jeśli w ogóle, od zwyrodnienia, jak w przypadku dwunastoletniego ulubieńca esesmanów, Żyda, który na rozkaz Niemców powiesił własnego ojca i którego twarz pod maską okrucieństwa i chytrości zatraciła rysy dziecka. Autorka wspomina o donosicielstwie wśród więźniów, linczu, kradzieżach, obojętności, z drugiej jednak strony przeciwstawia temu solidarność i współczucie, które okazały się źródłem siły umożliwiającej przetrwanie.

"Niebo bez ptaków" koncentruje się na ludziach, z którymi Brzosko-Mędryk się w jakiś sposób styka, co sprawia, że w jej przypadku nie można mówić o kompletności obrazu Majdanka bo poza książką pozostaje prawie zupełnie np. męska część obozu. Trochę zaskakiwać też może zdystansowanie do więźniarek innych narodowości, choć wynikało ono nie z postawy samej autorki ale poczucia wyobcowania i zagrożenia innych nacji, Cyganek i Żydówek, których "większość (...) jest hałaśliwa, głodna, niechętne są same sobie, nie potrafią zorganizować życia w bloku, chociaż mają przykład w naszych."

Tego dystansu nie ma w odniesieniu do przywiezionych z Zamojszczyzny i Witebszczyzny dzieci, które zostały wydane na pastwę dorosłych i śmierci, i które były ratowane przez więźniarki, w miarę możliwości, niezależnie do narodowości. To szczególnie wstrząsająca część wspomnień i trudno zapomnieć scenę, w której "trzy-, czteroletnie maleństwa nie potrafią ani odpiąć majteczek, ani jeść bez pomocy. Chodzą więc głodne i brudne, umazane własnym kałem." 

Co tu dużo mówić, mocna rzecz. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Diane Arbus. Biografia, Patricia Bosworth


Już dawno żadna lektura nie wywołała u mnie takiego "efektu wow!" jak biografia Diane Arbus! Super książka! Wypada ją docenić, zwłaszcza że autorka, patrząc przez pryzmat naszego rodzimego podwórka, podjęła się podwójnie, jeśli nie potrójnie trudnego zadania, pisząc o jednej z najwybitniejszych amerykańskich fotograficzek, której zdjęcia robią wrażenie na widzu także i dzisiaj, choć wydaje się, że w tych czasach, mało co jest już nas, w stanie zaskoczyć. 


Fotografie Arbus mają swoje korzenie w akwarelach Georga Grosza "surowe, okrutne, bezwzględne obrazy, przedstawiające zły, fantasmagoryczny świat" i malarstwie Goyi - "lubiła jego groźnych gigantów, garbatych karłów i demony". W swoich portretach ujawniała nieprzyjemną prawdę o swoich modelach, nieprzyjemną często dla nich ale jeszcze bardziej nieprzyjemną dla widzów. Tematyka jej zdjęć była "specyficzna: "hermafrodyci, kaleki, ludzie zdeformowani, zmarli, umierający: nigdy nie odwracała wzroku, co wymagało odwagi i niezależności" a w szczytowym w szczytowym okresie twórczości fascynowała ją "samotność, rzeczy odrzucone przez świat, odtrącenie, seks, ponura ironia i rozpacz".  








Kim była kobieta, która miała odwagę zmierzyć się z tak niewygodną rzeczywistością? Bosworth nie daje na to gotowej odpowiedzi. Daje opis, z którego samemu trzeba już wyciągnąć wnioski. Jej Arbus daleka jest od pomnikowej postaci, udowadnia, że bycie "pięknym, młodym i bogatym" nie zawsze oznacza bycie szczęśliwym. Jak wspomina sama Diane "Miałam w życiu wszystko, czego może zapragnąć kobieta, a byłam nieszczęśliwa. Nie wiedziałam dlaczego. Po prostu nie potrafiłam porozumieć się z rodziną. Czułam, że mąż i dzieci nie kochają mnie, i że ja nie potrafię ich kochać. Przestałam funkcjonować." Gdzie leżało źródło tego poczucia osamotnienia, czy w dzieciństwie, w którym brakowało jej tylko "ptasiego mleka" bo miała wszystko ... oprócz zwyczajnego, rodzicielskiego ciepła, a może to w niej tkwił jakiś "feler", który sprawiał, że zachowywała dystans wobec rodziców, siostry czy koleżanek i kolegów z dzieciństwa? 
 
"Żyła tak, by zaspokajać życzenia innych: miała robić to, czego chcieli rodzice, a jednocześnie spełniać oczekiwania Allana [męża] - i w końcu zatraciła zupełnie zdolność podejmowania decyzji, nawet w najdrobniejszych sprawach""w pogoni za artystyczną doskonałością Diane odcinała się coraz bardziej do ludzi. Była samotna, była sama i pogrążała się w rozpaczy".

Bosworth swoją książkę osadza trochę w nurcie gender, robi to, co tu dużo mówić, dosyć przekonująco, ale też nie dogmatycznie, choć zapewne sama Arbus mogłaby tym być trochę zaskoczona, bo o ile z jednej strony dostrzegała funkcjonowanie grup, których "siłą było wykluczanie innych i czerpanie satysfakcji z tych wykluczeń" i "rozkoszowała się takimi słowami jak quest [wędrówka w poszukiwaniu prawdy obfitująca w epizody i próby mitologicznej natury], "arystokracja", "rytuały", "legendy", "królestwo": zaczęła patrzyć na świat przez pryzmat mitów", to jednocześnie "miała mnóstwo pomysłów, ale potrzebowała jego aprobaty, potwierdzenia i pomysłów, i swej własnej wartości" a tego potwierdzenia poszukiwała u mężczyzn. Nie tylko u mężczyzn swojego życia, którzy ostatecznie zdecydowali się na życie bez niej ale także u kompletnie przypadkowych, z którymi "pieprzyła się w imię wyzwolenia", jak twierdzili niektórzy z jej znajomych, często zażenowani bezpośredniością jej wyznań.  

Gdy czyta się biografię Diane Arbus ma się wrażenie, że od samego początku, do dzieciństwa tkwił w niej zalążek samodestrukcji, a całe jej życie mimo okresów rodzinnego szczęścia i zawodowych sukcesów w gruncie rzeczy było jego rozwinięciem aż do samobójczej śmierci. Polecam!

poniedziałek, 3 listopada 2014

Morfina, Szczepan Twardoch

Pomiędzy pierwszym i drugim tomem "Przygód Don Kichote przemyślnego szlachcica z Manchy" postanowiłem sobie zrobić przerwę. Padło na "Morfinę".

Jak to kiedyś napisał Tuwim: "Po pierwsze: złe wiersze, po drugie: za długie ...". A to mogła być całkiem dobra książka, taka w sam raz do poczytania w pociągu lub tramwaju (w autobusie raczej nie bo za bardzo trzęsie), która nadawałaby się na scenariusz prequelu "Czasu honoru". Ale nie! Szczepan Twardoch pozazdrościł Jonathanowi Littellowi i musiał popełnić polską wersję "Łaskawych", a po co czytać gorszą kopię skoro i oryginał pozostawia wiele do życzenia? Tyle, że o tym wie się po fakcie.


Jest więc w "Morfinie" obowiązkowa perwersja i skatologia ale Szczepan Twardoch nie poprzestał na tym, bo czym można zwrócić na siebie uwagę w Polsce, kiedy nie ma się nic specjalnie mądrego do powiedzenia? Ano, można stworzyć "Pasję" jak Dorota Nieznalska, wetknąć polską flagę w atrapę psich odchodów jak Jakub Wojewódzki albo napisać obrazoburczą powieść, która obowiązkowo szarga narodowe świętości podlaną sosem rozchwianej osobowości, żeby książka wydawała się bardziej głęboka bo sam seks i brutalność w literaturze już większego wrażenia nie robi.

Tak jak wspomniałem, to mogła być całkiem dobra książka. Ocena postawy Polaków wobec Niemców w czasie wojny jest sama w sobie interesująca, nie mam nic przeciwko zmierzeniu się z polskimi mitami. Nie uważam też, że każdego kto podnosi na nie rękę należy odsądzać od razu od czci i wiary, tylko po co od razu do tego dorabiać ideologię i głębię? Bo gdzie tam, jeśli chodzi o meandry osobowości "Morfinie" do "Obłędu" Krzysztonia a to co Autor pisze na temat patriotyzmu, to coś znacznie gorszego niż silenie się na skandal, to anachronizm.

Nie trzeba specjalnie się wysilać by z jednej strony głosić, że "polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic" czy "mam w dupie Polskę" - jakież to inspirujące! Prawie tak samo jak przenikliwość stwierdzenia - "głupcze, gdybyś tylko wiedział o tym, jak nieważne są twoje polskości i niemieckości, jak nieważne są twoje honory i godności i wartość własna i odzwierciedlona ... " Cóż za dylematy! Przekonujące? Oj, chyba nie bardzo!

Do kompletu, by być jeszcze bardzie nonkonformistycznym, Szczepan Twardoch przejechał się trochę po uczuciach religijnych, jak choćby wówczas gdy morderca "będzie dźgał stare ciało Łubieńskiej sztyletem Fairbarn-Sykes, sztyletem obosiecznym jak język Chrystusa" dodał wątki homoseksualne (te oczywiście w politycznie poprawnym wydźwięku) oraz dotyczące aborcji.

Nie obyło się też, a jakże, bez feminizmu w natarciu - oto główny bohater, prawdziwy twardziel, macho, taki co to scyzorykiem wydłubał oko wrogowi, rządzony jest przez kobiety jak pierwszy lepszy pantoflarz, (czytaj: mamy do czynienia z dominującymi osobowościami kobiecymi), ojciec traci męską tożsamość (utrata penisa idzie w parze z okaleczoną/utraconą twarzą), no i rytuał przejścia (przekazanie mundur synowi przez ojca). A wszystko to szyte grubymi nićmi i serwowane czytelnikowi łopatologicznie.

Można by tak dalej ale szkoda czasu, zwłaszcza, że dla odmiany można docenić zabawę Autora, w której jest wreszcie trochę finezji i wiary w inteligencję czytelnika. Otóż mam jakieś nieodparte wrażenie, że u korzeni książki leży sprawa Kazimierza Junoszy-Stępowskiego i jego żony Jadwigi Galewicz (motyw narkomanii i zdrady) ale to może tylko wrażenie, natomiast graniczy ono z pewnością jeśli chodzi o dług wdzięczności zaciągnięty u Dołęgi-Mostowicza bo trudno by sceny orgii (w której żony i matki chcą poznać sens życia bo przecież małżeństwo i macierzyństwo jest takie puste i jałowe - znów ten wojujący feminizm) nie skojarzyć z epizodem z "Kariery Nikodema Dyzmy", zwłaszcza, że i stylistyka "Morfiny" niekiedy, taka jakby międzywojenna. A czy gdy ojciec głównego bohatera po powrocie z Wielkiej Wojny nie chce "opowiadać o tym, jak to jest tonąć w okopowym błocie, o nawałnicach żelaza?" nie nawiązuje to do tytułu najwybitniejszej książki poświęconej I wojnie światowej, słynnej powieści Jungera? Albo gdy niemiecki psycholog leczący (?) matkę pod jej wpływem przerabia się na Polaka i z Alfreda Ritter von Koneczny zostaje Alfredem Konecznym, czy nie jest to aluzja do Feliksa Konecznego, a teść głównego bohatera czy nie mógłby podać ręki ojcu głównej bohaterki "Wyboru Zofii"? etc., etc., etc.

Ale to są tylko smaczki, zabawy, mniej lub bardziej interesujące, które jednak nie wypełniają całej książki i mówiąc szczerze nie równoważą one znudzenia, które po jakimś czasie dopada czytelnika. Na szczęście także jeśli chodzi o obszerność dzieła Szczepan Twardoch nie dorównuje Jonathanowi Littellowi i chyba lepiej żeby skoncentrował się na pisaniu o sztuce noszenia poszetki w brustaszy, choć słyszałem, że i to pozostawia sporo do życzenia.