czwartek, 29 listopada 2012

Trismus, Stanisław Grochowiak

Po więcej niż życzliwej opinii Lirael skusiłem się na "Trismus" Stanisława Grochowiaka. Obiecywałem sobie po książce wiele i wygląda na to, że zbyt wiele. Nie żeby była to zła książka, nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie ale nie odkrywa niczego czego byśmy wcześniej nie znali.

Trafiło mi się drugie wydanie (z 1965 r.), nie miałem cierpliwości by polować na pierwsze z 1963 r. (wg wikipedii ukazało się w 1958 r. ale jest ewidentna pomyłka skoro książka została ukończona w maju 1962 r. co wynika z jej treści). Co ciekawe, w tym samym roku ukazała się słynna książka Hannah Arendt "Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła", której tytułowy bohater występuje również w powieści Grochowiaka, zresztą jego charakterystyka zawarta w "Trismus" generalnie zgodna jest z charakterystyką przedstawioną przez Arendt.

Moją uwagę jednak bardziej zwróciła ... okładka Jana Młodożeńca. Dlaczego? - bo bardziej kojarzy mi się ona z "Siódmym krzyżem" Anny Seghers niż powieścią Grochowiaka i mam jakieś niejasne wrażenie, że "Trismus", generalnie, jest próbą przedstawienia odwrotnego punktu widzenia w stosunku do tego, który był i jest dotychczas prezentowany w literaturze obozowej, chociaż książka Grochowiaka wychodzi poza te ramy.

Postać fanatyka, który ma "szczere narodowosocjalistyczne przekonania" a prywatnie jest kochającym i czułym (czasami) mężem, wrażliwym na piękno przyrody to nic specjalnego, żadne wielkie odkrycie - w zasadzie stereotyp. To, że ktoś taki wykonuje rozkazy swoich zwierzchników z pełnym zaangażowaniem i bez cienia refleksji, to również nic nowego. Główny bohater, tak jak Eichmann, starał się wykonać zlecone mu zadanie najlepiej jak potrafił (jakkolwiek by to nie brzmiało). To w takim razie, czy poza spojrzeniem a rebours jest tu coś nowego? Szczerze mówiąc, chyba nie, nawet Nelli Doder (swoją drogą, jak to możliwe, że nie przyjęła po ślubie nazwiska męża jak prawdziwa niemiecka kobieta), żona głównego bohatera usiłuje zrobić to co już wcześniej zrobiła Ruth Sonnenbruch w "Niemcach" L. Kruczkowskiego (na skojarzenie z dramatem Kruczkowskiego, Lirael zwróciła zresztą uwagę).

Nie ukrywam, że z lekkim rozczarowaniem kończyłem powieść Grochowiaka - w stosunku do Nałkowskiej, Borowskiego, Kielara czy Półtawskiej powiedziałbym, że wygląda ona, co tu dużo mówić, trochę blado. Na pewno też daleko jej do miana książki wstrząsającej, takiej jak chociażby "Kaputt" C. Malaparte. Na "usprawiedliwienie" Grochowiaka wypada jednak wziąć pod uwagę, że oprócz Nałkowskiej (która była członkiem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce i na materiałach z jej prac oparła swoje "Medaliony") wszyscy oni bezpośrednio doświadczyli zetknięcia z ludźmi takimi jak główny bohater "Trismusa" (Malaparte w innych okolicznościach niż polscy autorzy) stąd większy ładunek emocjonalny ich utworów jest oczywisty. By jednak nie było wątpliwości, powieść Grochowiaka to dobra pozycja tyle, że należy też pamiętać, że lepsze jest wrogiem dobrego.

niedziela, 25 listopada 2012

Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, Dorota Masłowska

Jedną z zalet (?) pisania bloga jest w moim przypadku "przeproszenie się" z polską literaturą współczesną. W ramach nadrabiania zaległości, które narosły przez parę dziesięcioleci złapałem się za "Wojnę polsko-ruską" Doroty Masłowskiej, bo to i książka znana i podobno najlepsza jej powieść. 


Jeśli rzeczywiście to jej najlepsza książka, to nawet wolę sobie nie wyobrażać jakie są te pozostałe. Zmarnowałem przez nią weekend bo miałem w planach "Biagunów" albo "Absalomie, Absalomie". Nie przeczytałem żadnej z nich. Myślałem skoro jest taka dobra to ją raz, dwa przeczytam. Jednym tchem, góra w trzy godziny. Bo co to jest dwieście stron z niewielkim okładem? Nic z tego. Nie doceniłem Doroty Masłowskiej.

Te dwieście strony czytałem jak Faulknera prawie. Ale gdzie jej tam do Faulknera?! Jej książka przypomina meblościankę w domu Izabeli Robakowskiej. Tą samą, co w niej, braciak Andrzeja Robakoskiego chował kwas w ptasim mleczku, co go Cichy w nim znalazł.

Podrapać trochę politurę paznokciem a tam, pod spodem, same paździerze. Tylko dlaczego książka taka głośna? Nie mogłem zgadnąć. Może przez te komiksowe obrazki. Może bo to literatura womitywna, myślałem, było - minęło. Może przez narrację, taką więcej jak skzyżowanie Holdena Caulfieda ze Zdzisławem Dyrmą ("zasadniczo"). A może, bo to samo życie; skitrać kwasa, wciągnąć ścieżkę, naspawać się i puknąć laskę. A one, głupie, tylko kombinują jakby załapać faceta. A potem to wiadomo. Będzie Klaudia albo Diana albo Maks albo Aleks. Bo tak wyczytała głupia pinda w jakimś swoim babskim piśmie, albo tak było na tym fajnym filmie, co na nim była w kinie albo leciał w telewizji. O tym jest ta książka. No i jeszcze o wojnie polsko-ruskiej. Ale ta wojna, ona bardziej taka jak, no ten co go Godot nazywali, co na niego czekali a on ciągle nie przychodził. Niby jest tylko tych Ruskich nie widać.

Miałem zjazd po "Wojnie polsko-ruskiej" fakt, przyznaję, miałem - z nudów. Życie wewnętrzne dresów. Owszem, dresów Silny nie nosił. Ale by mógł. Sól ziemi. Ale gust miał taki sobie albo zdesperowany był jak puknął tą dupę, co ją nikt normalny kijem przez ubranie by nie ruszył. Tą co do o niej, niby Natasza powiedziała "(...) po ile ty ją kupiłeś? Bo ona chyba była przeceniona jakaś w promocji". A to przecież "Wojna  polsko-ruska" na przecenie była. 

czwartek, 22 listopada 2012

Nieznane arcydzieło, Komedia ludzka XXII, Honore de Balzac

Po dyskusji wokół "Balzakianów" nie pozostało mi nic innego jak sięgnąć do źródeł. Na pierwszy ogień poszło "Nieznane arcydzieło". Pewnie wypadałoby zajrzeć do wydania w serii "Nowy kanon" z posłowiem, a jakże by inaczej, Jacka Dehnela ale postanowiłem przeprosić się z kanonicznym wydaniem "Komedii ludzkiej" z 1964 r. (tom XXII, Studia filozoficzne II), które zbiera kurz w domowej bibliotece.


Tom zawiera pięć opowiadań, a po ich lekturze nie dziwię się wydawnictwu W.A.B., że zdecydowało się na wydanie tylko dwóch pierwszych i słusznie bo już kolejne pewnie nie przypadłoby do gustu paniom biorąc pod uwagę dla Balzaka kobieta dwudziestopięcioletnia jest już "nie pierwszej młodości". Poza tym Balzac gada, gada, gada ... . W "Poszukiwaniu absolutu" dowiadujemy się na przykład, że małżonkę głównego bohatera zabiły słowa "niby cios sztyletu" ale umiera ona przez ponad sześć kolejnych stron (nie żebym nie mógł się tej śmierci doczekać). Balzac opisuje wszystko co się da, włącznie z zastawą stołową: "Karafki i gąsiorki ustawione na stole miały ów szacowny wygląd, jaki nadaje im staroświecka krągła brzuchatość. Kieliszki były też staroświeckie, smukłe na wysokich nóżkach - kieliszki takie widujemy na starych obrazach szkoły holenderskiej i flamandzkiej. Fajanse różnobarwne, malowane na sposób Bertranda de Palissy, pochodziły z angielskiej fabryki Weegwooda. Srebra były masywne, kanciaste, nie dęte: prawdziwe srebra rodzinne, gdzie każda sztuka różna pod względem cyzelunku, mody i kształtu (...)" i równie pasjonującym opisem transakcji finansowych "(...) wystąpicie o waszą część sumy za sprzedaż lasu, a pan Baltazar nie będzie wam mógł odmówić dwustu tysięcy franków, na których położy się areszt drogą sprzeciwu formalnego; co zaś do należnych wam, pozostałych stu tysięcy, otrzymacie ja za pomocą obligu hipotecznego, którym obciąży się ten dom. Pan Conyncks zażąda gwarancyj na trzysta tysięcy franków należnych pannie Felicji i Jasiowi. W tej sytuacji pan Baltazar będzie musiał zahipotekować swoją posiadłość na równinie Orchies, obciążoną już stoma tysiącami dukatów zadłużenia. W przypadku intabulacji na rzecz małoletnich prawo działa wstecz, dając im pierwszeństwo." chociaż ten akurat mógł być refleksem jego własnych doświadczeń, to łagodnie rzecz ujmując, nie wpływa stymulująco na bieg akcji. Na osłodę mamy za to ciekawostkę - polski akcent, szlachcica, oficera, Adama Wierzchowskiego, który kwaterował w 1809 roku w domu gospodarza i był spiritus movens jego manii. Być może "Komedia ludzka" jest arcydziełem ale na pewno nie da się tego wniosku wywieść z kolejnego opowiadania "Przeklęty syn". Chwilami jest to grafomania czystej wody w rodzaju: "Drogi kwiecie mojego życia - ozwała się Joanna całując syna w czoło - wśród burzy odłączyłeś się od mojego łona, a teraz ja wśród burzy rozłączam się z tobą. Między tymi dwoma burzami wszystko burzą mi było prócz godzin, kiedy widywałam ciebie. Oto ostatnia moja radość, a łączy się ona z ostatnim moim bólem. Żegnaj, miłości moja jedyna, żegnaj, piękny wizerunku dwojga dusz, które skojarzą się niebawem, żegnaj, radości moja jedyna, radości czysta, żegnaj jedyny mój kochanku!" Tak, tak to nie Helena Mniszkówna, to Honore de Balzac. Po tym wszystkim ostatnie opowiadanie tomu "Żegnaj" możnaby uznać nieomalże za odpoczynek ale nie z powodu lekkości tematyki a objętości, bo ta jest jego największą zaletą.

Co spina tych pięć opowiadań? - w przypadku dwóch pierwszych "Nieznane arcydzieło" i "Gambara" można mówić o sztuce, jej wizji w oczach twórcy, niezrozumiałej dla nikogo poza nim. Można też próbować znaleźć wspólny mianownik w idee fixe, któremu poddaje się człowiek aczkolwiek jest ono różnego rodzaju; począwszy od stworzenia dzieła sztuki stanowiącego ideał piękna po przedłużenie rodu. Wreszcie największym, jest nim szaleństwo, które zwykle spycha człowieka na margines i wystawia na pośmiewisko. Pieniądz uchodzący u Balzaka za motor ludzkich działań jest w drugiej części "Studiów filozoficznych" zepchnięty na drugi plan aczkolwiek ciągle wyraźnie widoczny, zwłaszcza w "Poszukiwaniu absolutu" i w mniejszym stopniu "Gambarze" oraz "Przeklętym synu" przegrywa w nich jednak w pojedynku z uczuciami.

Różnica pomiędzy opowiadaniami Balzaka a "Balzakianami" polega na tym, że te pierwsze są po prostu nudne i to wprost proporcjonalnie do swej długości. Nie chciałbym jednak by powstało wrażenie, że uczeń (?) przewyższył mistrza - nic z tych rzeczy. Nie ulega wątpliwości, że opowiadania czy też minipowieści (?) Dehnela to zabawa - u Balzaka są one śmiertelnie, w całym tego słowa znaczeniu, poważne. Meandry opisów, rozważań i dygresji, w które obrastają jego historie, z których trzeba wyłuskiwać główny nurt opowieści w "Balzakianach" są tylko zamarkowane. Stąd też różne tempo narracji i jej waga. O ile "Komedia ludzka" mogłaby stanowić podstawę dla któregoś z rozdziałów "Przemian obyczajów w cywilizacji Zachodu" N. Eliasa, to ich wariant z "Balzakianów" co najwyżej mógłby znaleźć się, w najlepszym wypadku, na stronach "kronik towarzyskich" czasopism dla pań. Jest to naturalną konsekwencją tego, że Dehnel "ciął po skrzydłach" i jego pastisze (jak określa je Lireal) są dostosowane do wymagań i oczekiwać "masowego" współczesnego czytelnika, który niespecjalnie zainteresowany jest pogłębioną analizą motywów postępowania, opisem ciągle dominujących w naszych miastach blokowisk z czasów Gomułki i Gierka ani wnętrz zrobionych pod jeden strychulec. Czy zestawienie z oryginałem deprecjonuje książkę Dehnela - moim zdaniem nie - przynajmniej tak długo jako długo traktuje się ją jako napisaną z przymrużeniem oka. A przede mną następny tom "Komedii ludzkiej" - o, matko! 

środa, 21 listopada 2012

Manhattan Transfer, John Dos Passos

U Anki kilka dni temu, na czynniki pierwsze został rozłożony "Wielki Gatsby" a mi wpadła w ręce inna "żelazna" pozycja amerykańskiej, czyli tak na prawdę światowej klasyki, której również związana z Nowym Jorkiem - "Manhattan Transfer" Johna Dos Passosa. W krótkiej notce zamieszczonej w wikipedii można przeczytać, że akcja książki rozgrywa się w latach 20 ubiegłego wieku ale to nie do końca prawda. Jej początek można bowiem ustalić z dużą dozą prawdopodobieństwa na czerwiec 1904 r. dzięki doniesieniom prasowym o obronie Port Artur i rodzinnym dramacie, zaś koniec wskazywać może na pierwsze, bardzo dalekie symptomy kryzysu (dziękuję Ance za zwrócenie uwagi, że książka powstała w 1925 r. a Wielki Kryzys wybuchł dopiero cztery lata później).


Są trzy przyczyny, dla których powieść Dos Passosa należy przeczytać i podaję je niekoniecznie w kolejności ich wagi. Po pierwsze; to kanon literatury światowej, więc wiadomo, nie wypada nie znać. Po drugie; można dowiedzieć się o co chodzi z motywem róży w filmie "American Beauty" i "last but not least", po trzecie, to świetna książka.

"Manhattan Transfer" jest panoramą miasta, na przestrzeni blisko dwudziestu lat. Tę panoramę tworzą nie tyle budynki, ulice, parki, choć one również ale przede wszystkim ludzie. "Dziewczęta o delikatnych twarzyczkach żujące gumę, dziewczyny o rysach ostrych, z grzywkami, bladzi chłopcy (...), młode zuchy w kapeluszach na bakier, spoceni posłańcy, krzyżujące się spojrzenia, kołyszące się lędźwie, czerwone szczęki, ssące cygara, wyblakłe, zapadłe twarze, płaskie ciała młodych mężczyzn i kobiet, brzuchate ciała starszych mężczyzn rozpierają się, tłoczą i płyną przez obrotowe na Broadway i z Broadwayu, tworząc dwa niekończące się potoki."

Nowy Jork, w którym żyją to miasto bezlitosne dla słabych i tych którzy doznali porażki. Rządzi nim pieniądz, ambicja i brak skrupułów. Jeśli, ci ktoś jest gotów to zaakceptować ma szansę na karierę. Postacie Dos Passosa dobrze wiedzą, że "w tym mieście wygląd dużo znaczy" i "człowiek może dojść do czegoś. Pochodzenie nie ma znaczenia, wykształcenie nie ma znaczenia. Można wszystko zdobyć." Właśnie - zdobyć. Zdobywa się tu wszystko i wszystko można stracić, a strata to klęska i staczanie się w dół. Nie chroni od niej ani talent ani pracowitość. Wygrywa ten kto jest bardziej bezwzględny i nie ogląda się do tyłu.

Przez książkę, jak wątek w tkaninie, z różną częstotliwością przewija się od początku do końca tylko kilka postaci, większość z kilkudziesięciu postaci, jak osnowa, styka się z nimi na czasami na dłużej, czasami na krócej, a czasami wcale. Ten gąszcz z wymaga od czytelnika koncentracji i dobrej pamięci by nie pogubić się wśród bohaterów "Manhattan Transfer" i móc wyłuskać powiązania między nimi, a jednocześnie zapewnia on książce "żywotność" sprawia, że udało się jej oddać wrażenie tętniącego życiem miasta.

Powieść Dos Passosa daleka jest od stereotypu amerykańskiej historii, tej rozumianej jako dzieje kariery "od pucybuta do milionera" i tej zakończonej  "happy endem". Jeśli ktoś robi karierę to raczej za pomocą oszustw i kłamstw, częściej jednak zdarzają się ci, którzy jej nie robią a miłość ma niewiele z uczucia Romea i Julii i miłości "aż po grób".  Tu nie ma reguł, bohaterowie, którzy zdobywają sympatię czytelnika, przegrywają i to czasami z kretesem, ci antypatyczni przeciwnie, choć wielu z nich trudno jednoznacznie zakwalifikować. Widać jak w wielu z nich toczy się walka lepszej części ich natury z pragnieniem kariery i sukcesu. Ale nie należy mieć złudzeń - to Nowy Jork - wiadomo jak to się może skończyć.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Malowany ptak, Jerzy Kosiński

Przypomniałem sobie "Malowanego ptaka" Jerzego Kosińskiego - pamiętam, pod jakim wrażeniem byłem, kiedy sięgnąłem po niego po raz pierwszy, kiedy ukazał się w "nimbie" antypolskości. Faktem jest, że łatwo "zapracować" u nas na to miano - by przypomnieć choćby "Wybór Zofii" W. Styrona.

 
Ani wówczas, ani teraz jakoś takie określenie akurat nie przyszło mi do głowy, ale nie da się zaprzeczyć, że jest to książka prowokująca, przede wszystkim, swoim okrucieństwiem, właściwie sadyzmem oraz erotyką ocierającą się o pornografię, niestroniącą od scen gwałtu, zoofilii czy kazirodztwa. Powiedziałbym nawet, że cechy te spychają na drugi plan problem "malowanego ptaka" - odmieńca uważanego za Cygana (tylko na marginesie pada podejrzenie co do żydowskiego pochodzenia), który chce żyć w społeczeństwie, do którego należy, a które go odrzuca. Tych odmieńców w powieści jest znacznie więcej i w zasadzie wyłącznie na nich trafia główny bohater, mały chłopiec poszukujący schronienia przed Niemcami. O ile jednak "swoi" odmieńcy są akceptowani, chociaż też nie w pełni, to "obcy" jest w zasaadzie tylko tolerowany i to niechętnie, bardziej na zasadzie wyjątku. Ale nie należy się temu specjalnie dziwić skoro wieś, rozumiana generalnie jako środowisko, to jedno wielkie zbiorowisko dziczy, zwyrodnialstwa, ciemnoty i zabobonu. Aż dziw bierze, jakim cudem bezbronne "obce dziecko" mogło przetrwać w tym okrutnym świecie do chwili wyzwolenia. To drugi element, który może irytować. Otóż jedynymi dobrymi w powieści i to bez żadnych zastrzeżeń okazują się wyłącznie Rosjanie - wyzwoliciele, dobrzy wujkowie niosący pokój, którzy spotkali się z "czarną niewdzięcznością" wieśniaków. To oni też sprawiają, że wiara w ludzi i w Boga zostaje zastąpiona wiarą w moc siły i odwetu. Ale Rosjanie-obcy odchodzą a chłopiec znajduje swój świat nie w rodzinie lecz innej kategorii odmieńców - wśród ludzi półświatka ale i ten zostaje zniszczony.

Muszę przyznać, że mam, ambiwalentne uczucia po lekturze - z jednej strony jest to książka napisana sugestywnie i w tym tkwi chyba jej zasadnicza zaleta oprócz oczywiście postawienia przez Jerzego Kosińskiego pytania o nasz stosunek do "obcych". To ta sugestywność wraz z elementami autobiograficznymi sprawia, że książkę odbiera się jako opartą na faktach. W związku z tym innego wymiaru nabierają przeżycia chłopca i epizody związane traktowaniem przez chłopów Żydów. Z drugiej jednak strony "Malowany ptak" epatuje, zdecydowanie ponad miarę brutalnością i erotyką, które mam wrażenie, chwilami istnieją same dla siebie. Może czas spędzony z książką Kosińskiego nie był czasem straconym, ale mam wrażenie, że powieść jakoś nadzwyczaj szybko się zestarzała i zdecydowanie przegrywa w zestawieniu ksiażkami, które niczego nie przerysowywały i nie musiały uciekać się do form, które jak pisał autor, przybierają sny i myśli.

piątek, 9 listopada 2012

Wilk stepowy, Herman Hesse

Powinienem był tę książkę przeczytać dawno temu, kiedy przechodziłem, tak jak każdy chyba, "Sturm und Drang periode". Dzisiaj czytam ją już tylko z wybitnie refleksyjnym nastawieniem, bo też i "Wilk stepowy" jest książką refleksyjną, która zmusza do zastanowienia się, jeśli nie nad sobą, to przynajmniej nad jej bohaterem.

 
Ale może to i dobrze, że przeczytałem ją dopiero teraz, w wieku kiedy już trochę szerzej otwieram oczy i więcej dostrzegam, bo klimat wewnętrznych zmagań Harrego Hallera już tak na mnie nie działa i to pomimo świadomości, że zmagania te w dużym stopniu były odzwierciedleniem postawy samego autora. Zgadzają się wszak szczegóły życiorysów Hermanna Hesse'go i Harrego Hallera takie jak chociażby rozwód, nieudana próba samobójcza, czy związek z dużo młodszą kobietą, a i inicjały imienia i nazwiska głównego bohatera nie są sprawą przypadku. Trzy spojrzenia na tytułową postać, z zewnątrz, oczami samego Hallera i autora profetycznego "Traktatu o wilku stepowym" dają trzy różne perspektywy, które na swój sposób dopełniają się wzajemnie.

Przyznaję w Harrym Hallerze trudno mi doszukać się, tej, jakoby bestii "o cienkiej tylko powłoce wychowania i człowieczeństwa", która uważała "że paskudztwem jest cała nasza sztuka, cały nasz sposób myślenia, cała nasza pozorna kultura, jeśli ją porównamy z prawdziwą kulturą". Jakoś nie dostrzegłem też chwil gdy "czuł się i zachowywał jak wilk, kiedy szczerzył zęby i odczuwał nienawiść i śmiertelną wrogość do wszystkich ludzi i do ich zakłamanych  i zwyrodniałych manier i obyczajów". Bo raczej nie było to chwile kiedy siadywał na schodach domu gospodyni napawając się widokiem araukarii w doniczce, widokiem i zapachem czystości jakże mieszczańskiego wnętrza. Bije się z myślami? być może ale lektura "Sophiens Reise von Memel nach Sachsen" J.T. Hermesa, przepełniona oświeceniowym dydaktyzmem, nad którą znęcał się Schiller i Goethe, to raczej nie książka dla buntowników.

Mieszka jak filister, zachowuje się jak filister. Cóż może być bardziej "mieszczańskiego" niż życie rentiera, wynajęcie garsoniery kochance czy obawa przed zatańczeniem na balu maskowym z kobietą, którą się kocha przebraną za mężczyznę? Na balu maskowym! Trudno zaprzeczyć, że Haller ze swego życia uczynił "jakąś wstrętną historię choroby. Ze swych zdolności nieszczęście." Ile są warte jego rozterki, gdy świat nie żąda od niego "ani czynów, ani ofiar, ani podobnych rzeczy, (...) życie nie jest heroicznym poematem z rolami bohaterów i tym podobnych postaci, lecz mieszczańską przyzwoitą izbą, gdzie ludzi w pełni zadowala jedzenie, picie i robótka na drutach, partia taroka i radio."?

Owszem w takim świecie, ktoś kto "pragnie czegoś innego i żywi w sobie pragnienie tego, co bohaterskie i piękne, pragnienie kultu dla wielkich poetów albo dla świętych, ten jest szaleńcem i donkiszotem" ale przecież i ci mieszczanie, od których tak różny się czuje "wilk stepowy" czytają Goethe'go i słuchają Mozarta. Harry nie godzi się na otaczającą go rzeczywistość ale jedyne na co go stać to popijanie wina i nieudana próba samobójcza, która zresztą zostaje surowo oceniona, bo "samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, ale przecież tylko jakimś wyjściem nędznym, nielegalnym, zapasowym i (...) w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się pokonać przez samo życie, niż ginąć z własnej ręki." Śledząc nie tyle koleje losu ile raczej wewnętrzne zmagania Hallera trudno było mi się zgodzić z tym, że "samotność i niezależność przestały być jego pragnieniem i celem a stały się jego losem na jaki został skazany" bo Haller na nic przez nikogo nie został skazany.

Przecież od początku do końca sam decyduje o swoich czynach i swoich wyborach. Nie może dostrzec wyższych celów (a ściśle mówiąc - Boga) "wśród życia, jakie wiedziemy, wśród tego zadowolonego, tak bardzo mieszczańskiego, tak bardzo bezdusznego czasu, na widok tej architektury, tych interesów, tej polityki, tych ludzi!" ale tak naprawdę nie bardzo wiadomo co ma do zarzucenia temu mieszczańskiemu życiu, które pędzi, tej architekturze, w której mieszka, tym interesom, z których żyje. Nie pędzi przecież żywota Szymona Słupnika lecz cały czas obraca się w świecie, który go tak mierzi. Ale nie dowiadujemy się w czym nic nierobienie ma być lepsze od codziennej pracy a niesypianie od codziennego wstawania?

Na to na próżno szukać w "Wilku stepowym" odpowiedzi. I chyba świadomość tego braku odpowiedzi jest, bo Hesse przyznaje, że może być alternatywa dla postawy, w której "życie ludzkie jest tylko okrutną pomyłką, jakimś gwałtownym i niefortunnym poronionym tworem pramatki, jakąś dziką i straszliwie chybioną próbą natury" bo "człowiek jest może nie tylko na pół rozumnym zwierzęciem, lecz dzieckiem Bożym, przeznaczonym do nieśmiertelności." Ale znowu okazuje się, że ten dylemat może rozstrzygnąć tylko "wilk stepowy" bo przecież "obraz człowieka, niegdyś szczytny ideał, staje się dziś schematem. My obłąkani, być może na nowo uszlachetnimy ten ideał". Wydaje mi się jednak, że to uszlachetnienie może być wątpliwej próby, jeśli będzie dokonywane przez tych, którzy popadli w "obłęd" za sprawą odniesionych w życiu porażek, wstydliwych decyzji i nieumiejętności znalezienia sensu własnego życia, dla których motorem ich wewnętrznych rozterek są tylko niedoskonałości, jakże godnego politowania świata zewnętrznego, bez którego jednak ci spoglądający na niego z poczuciem wyższości, nie potrafią się obyć.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Balzakiana, Jacek Dehnel

Jeśli Paweł Huelle mógł inspirować się Grassem, Mannem i Hrabalem a Stefan Chwin Huelle'em (przynajmniej gdy chodzi o "Hanemanna"), to dlaczego Jacek Dehnel nie miałby inspirować się Balzakiem? Ale określenie inspiracja niezbyt pasuje do "Balzakianów". No może, w przypadku tematyki tak - są pieniądze, jest miłość, jest ambicja i bezwzględność ale i skrupuły w dążeniu do celu, itd. itp. Bez większego trudu dostrzega się także wzajemne powiązania "minipowieści", jak zawartość książki określa redakcyjna notka, a la "Komedia ludzka" ale jej styl adekwatny jest do okładki, co nie wszystkim utworom wychodzi na dobre a na pewnie nie pierwszemu z nich - "Mięso wędliny ubiory tkaniny".


Już na pierwszy rzut oka, styl ten kojarzy się ze wszystkim tylko nie z Balzakiem. Jest w nim stylistyka ze "Złego" Tyrmanda, "Wesela w Atomicach" Mrożka czy "29,99" Beigbedera. Oczywiście to wszystko podlane sosem "Warszawa Anno Domini 2008". To parodia "Domu pod kotem z rakietką" (zainteresowanych treścią odsyłam do balzakowskiego oryginału), tragifarsa, która ma się wrażenie jest w dodatku koniunkturalna, bo Dehnel tego połechce, innego uszczypnie ale te uszczypnięcia są jakieś takie przejrzyste i przewidywalne. Ale to nie jest nawet głównym grzechem powieści tym jest bowiem ... nuda i w tym chyba najpełniej widać podobieństwo do Balzaka, bo konwencja "wyśmiać i wyszydzić" po parunastu stronach wyczerpuje się i ma głębię przemyśleń artykułów zamieszczonych w "Vivie" i "Gali". Szkoda, bo Autor po "Lali" miał u mnie duży kredyt zaufania a do książki siadałem pełen dobrej woli zważywszy, że mieszkałem kiedyś w "rewirach", które opisuje. Zahacza także o znaną mi firmę, tyle że nie nazywa się ona "Price Waterhouse and Coopers" lecz "PricewaterhouseCoopers" a i czytaliśmy chyba te same archiwalne numery "Mówią wieków", z czasów, gdy na ich ostatniej stronie zamieszczano anegdotki na temat sławnych ludzi. To z jednej z nich pochodzi puenta odpowiedzi - sądzę, że to dziecko przyniósł bocian - na pytanie dwojga, "nie wyróżniających się" urodą rodziców dziecka pokazujących gościowi swoją latorośl, spożytkowana przez Autora. Oczywiście "Mięso wędliny ubiory tkaniny" może się podobać, mi jednak kojarzą mi się z salonowymi par excellance opowiadaniami Iwaszkiewicza, która wywołują czasami uśmiech, częściej ziewnięcie, o których zapomina się pięć minut po przeczytaniu. Ale zgrzeszyłbym gdybym narzekał, w końcu kupiłem "Balzakiana" w "taniej książce" za równowartość trzech biletów na metro więc czego miałbym niby oczekiwać. W nastroju rezygnacji, przygotowany na taki sam ciąg dalszy zabrałem się za "Tońcię Zarębską" i ... co za zaskoczenie. To ten sam Dehnel, jakiego pamiętałem z "Lali", zresztą niektóre partie, zwłaszcza te dotyczące chorej bohaterki, i porządków w jej mieszkaniu, jako żywo kojarzą się z "Lalą". Obraz tytułowej bohaterki zaskakująco naiwnej w sprawach dotyczących jej samej i rodziny a z drugiej strony "przedsiębiorczej" jeśli chodzi o prowadzenie interesu jest bardzo sugestywny. Do tego stopnia, że zaczyna ona budzić sympatię czytelnika, który na jej nawet nie dwuznacznie moralnie postępowanie zaczyna patrzeć przez palce i dopiero w puencie uświadamia sobie, że to co ją spotyka w gruncie rzeczy jest odpłatą za to co sama wcześniej uczyniła. Okazuje się, że nic nie jest nam zapomniane. Ten kurs, jeśli chodzi o poziom, utrzymywany jest w "Miłości korepetytora" historii młodego chłopaka trochę kabotyna, trochę parweniusza, snobującego się na Doriana Gray'a. Ten arbiter elegantiarum z "second hand'u" marzący o innym świecie staje w przededniu, jeśli nie życiowego sukcesu to na pewno powodzenia, od którego dzieli go tylko jedno kłamstwo. "Miłość korepetytora" można też potraktować  jako historyjkę o Pigmalionie i Galatei a rebours, w której to Galatea zakochuje się w swoim twórcy i któremu przyszyło zapłacić wysoką cenę za to co stworzył. Nieco tylko słabsze (ale też dobre) są "Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze" opowieść o złudzeniach, manipulacji i bezwzględności. Wszystko to składa się na nierówną ale w sumie niezłą książkę, której jednak do Balzaka daleko, daleko ... , o ile bowiem w przypadku "Komedii ludzkiej" ma się wrażenie, że to historie które mogły się wydarzyć na prawdę, to w przypadku "Balzakianów" jasne jest, że to od początku do końca tylko gra z czytelnikiem równie prawdziwa jak problemy opisywane w listach do redakcji "Twojego Stylu" albo "Cosmopolitan".

czwartek, 1 listopada 2012

Prawiek i inne czasy, Olga Tokarczuk

Co za wstyd, co za wstyd! - dwanaście lat czekał na mnie na półce "Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk (mowa więc oczywiście o wydaniu z 2000 r. z "exlibrisem Felixa Popielskiego" ale ponieważ nie mogłem znaleźć porządnego zdjęcia zamieszczam zdjęcie okładki z wydania z 2012 r.)


Tak na prawdę miałem pisać dzisiaj o książkach-albumach "cmentarnych"; "Kamiennych echach" poświęconych niemieckim cmentarzom w Polsce (w moim rodzinnym mieście zrównano je wszystkie z ziemią pozostał jeden, na który jako mały chłopiec chodziłem z mamą), "Efemeryczności wieczności", o żydowskim cmentarzowi przy ulicy Ślężnej we Wrocławiu i "Zachodniogalicyjskich grobach bohaterów z lat wojny 1914-1915" - reprincie (?) słynnej monografii R. Brocha i H. Hauptmanna poświęconej, jak już wynika z samego tytułu, cmentarzom żołnierzy poległych w Karpatach w czasie I wojny światowej. Ale to albumy więc co tu o nich pisać, skoro należy je raczej oglądać a "Prawiek i inne czasy" jako powieść o przemijaniu akurat wpasowuje się w atmosferę Wszystkich Świętych i Zaduszek.

To było moje drugie podejście do książki Olgi Tokarczuk i sam się sobie dziwię jak to było możliwe skoro powieść czyta się jednym tchem i nie bez kozery walczyła ona o Nike z "Widnokręgiem" W. Myśliwskiego. Co prawda rywalizację przegrała ale mam wrażenie, że wzięła jednak "odwet" jako inspiracja dla "Traktatu o łuskaniu fasoli". Moją uwagę mimo sugestywnego tytułu zajął jednak w pierwszej mierze nie czas a "miejsce w centrum wszechświata" i próba jego skonkretyzowania. Jedynym pewnym punktem zaczepienia są Kielce, ale po nitce do kłębka, nawet przy mojej "średniej" znajomości ich okolic można domyślać się czym jest Taszów (Staszów), Jaszkotle (Kurozwęki) i pałac należący do rodziny Popielskich (Popielów - kiedyś, w którymś z antykwariatów natrafiłem na książkę należącą do ich biblioteki ale nie pamiętam, czy zgodnie z powieścią, nazwisko autora zaczynało się od K albo kolejnej litery alfabetu). A że zdarzyło mi się kiedyś być w tamtych stronach i miałem z wycieczki miłe wrażenia nic nie przeszkadzało mi w poddaniu się atmosferze książki. A jest to z jednej strony książka magiczna ale i  książka okrutna. Jest w niej coś z okrucieństwa powieści Kosińskiego widocznego zwłaszcza w scenach zoofilii, zbiorowego gwałtu na dziewczynce, porodu czy postaci cierpiącego na wodogłowie Izydora. Ale to nie jedyna paralela. Trudno oprzeć się wrażeniu że "Ignis fatuus, czyli Pouczająca gra dla jednego gracza", która pochłonęła Feliksa Popielskiego ma w sobie coś z "Jumanji" Ch. Van Allsburga i kręgów piekła "Boskiej komedii" Dantego. Spostrzeżenie, że "(...) śmierć jest snem, podobnie jak życie" wygląda jak cień buddyjskiego dylematu "czy to człowiek śnił że jest motylem, czy motyl śni że jest człowiekiem". To zresztą nie koniec mniej lub bardziej widocznych odwołań i, dla jasności, nie są to zarzuty. Powieść jest mozaiką przemieszanych ludzkich losów na przestrzeni pół wieku, losów autonomicznych i indywidualnych ale które w jakiś sposób jednak zazębiają się o siebie. Czas w książce ludziom nie sprzyja, nie sprzyja zresztą nikomu i niczemu. Wszyscy i wszystko zmierzają ku śmierci i upadkowi. Chociaż "miejsce we wszechświecie" trwa bezustannie to jednak jego postać, przeobraża się i poddaje niszczącemu działaniu czasu. Nie ulega wątpliwości, że to on a nie ludzie czy miejsce jest właściwym bohaterem powieści. Życie człowieka jest w niej już od samego początku spełnione bo "(...) nie istnieje różnica między dorosłym a dzieckiem w niczym, co naprawdę byłoby ważne" i okazuje się, że "(...) trwanie jest bardziej życiem niż cokolwiek innego". Wysiłek człowieka nie ma większego sensu jeśli się zważy, że "(...) największym oszustwem młodości jest wszelki optymizm, uporczywa wiara w to, że coś się zmieni, poprawi, że we wszystkim jest postęp." Jego sens jest zresztą podwójnie kwestionowany skoro to "wyobrażanie sobie jest w gruncie rzeczy stwarzaniem, jest mostem pojednania między materią a duchem". Ci albo inni ludzie, jakie to ma znaczenie skoro Prawiek jest ponadczasowy.

"Prawiek i inne czasy" niewątpliwie jest książką, do której się wraca, może niekoniecznie dla na przykład rozważań na temat płci Boga, czy wątków o "Złym człowieku" (czyżby kłaniał się Doctorow?) ale dla jej klimatu. Vanitas vanitatum et omnia vanitas - pewnie sama Olga Tokarczuk mogłaby być zaskoczona jak bardzo te słowa Księgi Koheleta pasują do jej powieści.

środa, 31 października 2012

Sezonowa miłość, Gabriela Zapolska

Gabriela Zapolska uchodzi za lepszą dramatopisarkę niż powieściopisarkę, i rzeczywiście mimo, że akurat "Sezonowa miłość" należy do jej bardziej udanych książek, to i w niej można znaleźć kwiatki w rodzaju "łzy jej lecą gradem diamentów i spadają na atłasowe ciało o tonach delikatnej, bladej, rozkwitłej wśród pereł rosy róży ... ", które równie dobrze mogłyby wyjść spod pióra Heleny Mniszkówny. 


Nie ma co ukrywać, powieść Zapolskiej to nie "Pani Bovary" ale mimo to warto poświęcić jej czas. To interesujący obraz, jak w sumie mogły wyglądać wakacje pani Dulskiej, gdy była o ćwierć wieku młodsza. To nic, że główna bohaterka przyjechała do Zakopanego z Warszawy a nie z Krakowa, że ma córkę i dwóch synów zamiast dwóch córek i syna, grunt że portret psychologiczny mniej więcej się zgadza, przynajmniej na początku - "(...) sama ułożyła spokojnie drugą warstwę swego życia (...) z rezygnacją i zamiłowaniem do spokojnego, rozumnego godzenia się z brakiem nadzwyczajności życiowych, (...) dlatego że nie odczuwała potrzeby pożądania jakichś wybitnych faktów, mogących sprawdzić, czy są w niej skrzydła konieczne dla wzbicia się ponad poziom przyjętego szablonu. Z założonymi rękoma patrzyła, jak mijały dnie, nie czyniąc nic, aby jeden z nich rozkwitł piękniejszym promieniem (...). Żyła tak od dziecka w tej atmosferze, której duszności nie czuła wcale." Mamy do czynienia z historią ciągle jeszcze atrakcyjnej kobiety będącej "przy mężu", przeciętnym urzędniku, który usiłuje utrzymać rodzinę i zaspokoić pretensje żony. Bądźmy szczerzy, nie są one zbyt wygórowane ale i tak przekraczają jego możliwości. Jej relacje z mężem i dziećmi układają się według tego co wypada i co powiedzą inni. I w tym kołtuństwie czystej wody wyłom robi romans, dzięki, któremu kobieta staje się .... sympatyczniejsza i nabiera ludzkich rysów. Okazuje się, że nie jest to tylko głupi, pusty babsztyl ale kobieta z krwi i kości. Całkiem nowe dla niej uczucie w niej zwycięża nie bez trudu przebijając się przez szablony (jakby to pewnie powiedziała Zapolska) konwenansu, tyle że to co dla niej jest miłością życia to dla drugiej strony już niekoniecznie. Dla niego to tylko sezonowa miłość, kolejna zdobyta ofiara. Owszem jego uczucie wydaje się być szczere ale jasne jest, że to nie na wieki, że nic z tego nie będzie. Fircyk budzi prawdziwe uczucia w filisterce - to nie może się skończyć happy endem. Ktoś z większym talentem mógłby stworzyć naprawdę pasjonujące portrety psychologiczne zarówno tych dwojga, ale też dorastającej córki, która jest świadkiem romansu matki a i męża, który jak wiadomo (klasyka) niczego nie jest świadom. Ale i tak jest "Sezonowa miłość" jest całkiem niezłą książką bo nie pozostawia czytelnika obojętnym wobec jej bohaterów a to przecież o czymś świadczy. Podejrzewam, że swego czasu powieść musiała nieźle irytować przyzwoitych mieszczańskich czytelników chociaż dzisiaj nieco "trąci myszką", Zapolska gromiąc "kołtuna" oszczędza im zgorszenia bo choć główna bohaterka zdecydowana jest na rozwód to gorące przejawy uczuć nie wychodziły daleko poza ostrożne opuszczenie ręki "w ciepłe fałdy peleryny, w połowie drogi spotyka rękę aktora i palce jego z okrutną prawie namiętnością wplatają się w jej palce ...", a które dzisiaj mogą co najwyżej budzić lekki uśmiech. Ale niezależnie od tego rodzaju niedoskonałości dla tych, którym zdarza się odwiedzić Zakopane książka ma niewątpliwie jeszcze ciekawy walor poznawczy - to momentami naprawdę ciekawe obserwacje, dotyczące ówczesnej szeroko pojętej ... "infrastruktury hotelowej" i cóż  - wynika z nich, że stereotyp górala ma swoją długą tradycję. 

niedziela, 28 października 2012

Żywe kamienie, Wacław Berent

To prawdziwie ciężki kaliber, książka na długi spokojny wieczór (a prawdopodobnie na kilka). Jest w niej co prawda mowa o poszukiwaniu świętego Graala, jest i miłość ale wielbiciele Dana Browna i Danielle Steel lepiej niech dadzą sobie z powieścią Berenta spokój bo "ta jest powieść o duszach tułaczych i ducha człowieczego wiecznym nieukoju in figmentis rzeczy dalekich wam tu wiernie opowiedziana. Sobie i wam wiernie. A i w czwórton, jaki gęśle poddały: w trubadurski, żonglerów, goliardowy i mniszy ton, by kamieniom wschodów człeczych nadać czasów życie i kolory."


Już nawet po tej niewielkiej próbce widać, że lekko nie będzie, chociaż gdzie jej tam do "po dniu wielce słonecznym skoczniów murawiowych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia" czy "aż się w tym zadumaniu wmyślił po niewoli w żarliwość zamodlenia". Nie namawiam więc, ale nie dlatego, że nie warto - wręcz przeciwnie ale trochę dlatego, że mój bliski entuzjazmu odbiór książki jest "skażony" osobistym do niej stosunkiem. Trafiłem na "Żywe kamieni" jakieś ćwierć wieku temu (jak ten czas leci) za sprawą profesora a ówczesnego doktora Mieczysława Jankowiaka, o którym już kiedyś wspominałem. Czytał nam ich fragmenty i podejrzewam, że z lekkim politowaniem i zadziwieniem słuchał tego co mieliśmy do powiedzenia na ich temat. Trudność "Żywych kamieni" utrzymała się do dzisiaj (i to niezależnie od wieku czytelnika) - dla mnie była ona jakby podwójna - jak wyobrazić sobie świat barwnego (tak, tak) średniowiecza, jeśli wychowało się w cieniu gotyckiego zamku, którego wnętrza starannie wybiałkowano. To co prawda nie była żadna z twierdz, jaką mogli zobaczyć bohaterowie powieści ale od czego wyobraźnia ... Książka Wacława Berenta jest powieści o początkach zmierzchu średniowiecza. Smutek średniowiecznego miasta rozproszony jest przez wagantów (inni, niż ci o których pisał T. Gautier w "Kapitanie Fracasse" i T. Kraszewski w "Wozie wagantów"), którzy wnoszą ze sobą muzykę, taniec i poezję, a którym przewodzi goliard. Ale okazuje się, że ideał rycerstwa opiewany przez nich dotąd w pieśniach jest tylko mitem, w który nie wierzą już nawet ci, którzy z jego głoszenia żyją. Są jednak tacy, dla których to ideał ciągle żywy, którzy są mu wierni, wierni idei świętego Graala i czystej miłości rycerskiej. Nie ma jednak i dla jednych i dla drugich miejsca wśród statecznych mieszczan. O ile może żyć pośród nich kacerz, który w gruncie rzeczy jest zakorzeniony w tym starym, dobrze znanym świecie, to ci, którzy mają w sobie pęd do poznania nowych horyzontów muszą z murów miasta uciekać. Radość przegrywa z acedią, goliard, przewodnik duchowy umiera w ruinach świata, który był jego natchnieniem i u boku tej, która go kochała. Wydawałoby się więc, że melancholia i zobojętnienie zwyciężą lecz duch nowego spojrzenia, nowych pragnień, przetrwa, o dziwo, w klasztorze za sprawą nękanego wyrzutami sumienia mnicha i przeora.

"Żywe kamienie" są książką do smakowania - nie ma co ukrywać, nieco przymusowego bo archaizacja  języka, wobec której "Bolesław Chrobry" A. Gołubiewa jest dziecinnie prosty, nie mówiąc już o "Starej baśni" czy  "Krzyżakach" Sienkiewicza, i której efekt spotęgowany jest młodopolską stylizacją i licznymi aluzjami do kultury średniowiecza sprawia, że momentami przez książkę trzeba się przedzierać. Ale to przedzieranie wciąga. Jeśli więc ktoś ma czas i nastrój to będzie miał szansę sam przekonać czym były żywe kamienie i czy do dzisiaj żyją.